niedziela, 17 maja 2015

Rozdział 4. Seryjna kreatywność.



Z tej strony Sally :* Rybki, ten rozdział jest długi, pracochłonnie wykonany i, mam nadzieję, bardzo ciekawy. Zrobiłam go takim, ponieważ przez najbliższy czas będzie musiał Wam wystarczyć. Zawieszam wszelkie blogi, ponieważ od czerwca muszę zająć się pracą nad książką, którą planuje wydać. Życzcie mi szczęścia ;) Będę kontynuowała naszą przygodę, gdy tylko ogarnę to, co teraz dla mnie najważniejsze. Czekajcie na newsy o nowej książce i... mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu ten rozdział, pełen barwnych postaci i zupełnie inny niż wszystkie poprzednie i przyszłe. Buziaki :* Będę tęsknić ;)

Zapowiadał się kolejny typowy dzień pracy w londyńskiej agencji. Poranną mgłę rozproszyło słońce, wywołując tęczę po rzęsistym deszczu. Przechodnie niemal bez namysłu zmienili parasole na okulary przeciwsłoneczne. Londyńczycy byli przyzwyczajeni do swej angielskiej egzystencji.
Współczesny Sherlock siedział właśnie w swoim gabinecie, parząc herbatę. Nalał napoju do filiżanki, posłodził, zamieszał i zatrzymał dłoń w pół drogi do ust. Gdy usłyszał znajome echo Big Bena, pociągnął łyk z zadowoleniem.
Dzisiejszego dnia miała go dosięgnąć zagadka rodem z powieści detektywistycznych powstałych na terenie jego kraju i należących już do folkloru. Zagadka, która nie miała nigdy zostać rozwiązana, jeśli nie trafi na najbardziej przenikliwego śledczego.
Samantha wbiegła do jego gabinetu.
- Odbierz telefon! – oznajmiła w progu i zniknęła.
Po chwili istotnie rozległ się dzwonek. Złapał słuchawkę już po pierwszym sygnale. Cierpliwie wysłuchał komunikatu.
- Dlaczego kierujecie tę sprawę do mnie?
- Wszyscy są już zajęci. Więc zajmiesz się tym. Niezwłocznie.
Nie czekając na odpowiedź, jego rozmówca rozłączył się. John pociągnął z wolna ostatni łyk herbaty i odetchnął głęboko mrużąc oczy. No nic. Nie ma na co czekać. Opuścił fotel i wyszedł z gabinetu, w drzwiach zgarniając tylko płaszcz. Szykowało się małe zawirowanie w jego rutynowej egzystencji.
{…}
Dojechał na miejsce własnym, prywatnym samochodem. Klasyczny Buick 8. Owszem, czytał powieść Stevena Kinga o takim właśnie aucie. Może właśnie dlatego wybrał ów model spośród wielu możliwych. Podświadomie łaknął wyzwań, a  pożerający ludzi i zwierzęta mobil przyciągał go sam w sobie.
Zostawił go na parkingu na tyłach parku. Nie zamierzał pchać się nim w samo jego centrum, dewastując rabaty oraz, i tak już zmęczone przez ostatnie kwaśne deszcze, okoliczne trawniki. Zresztą, z doświadczenia wiedział, że kręcąc się pieszo w pobliżu miejsca zbrodni o wiele więcej można odnaleźć. Sprawcy nie noszą peleryn niewidek. Choć, w obecnych czasach zdominowanych przez dzieciaka z blizną na czole, i tego nie można wykluczyć.
Dziś do dyspozycji miał wyłącznie swoje zdolności śledcze. Co prawda, przydzielono mu sporo stażystów, ze względu na położenie zwłok. Sprawca wyraźnie zadbał, by sprawy nie zamieciono pod dywan. Prawdopodobnie połowa mieszkańców tego ospałego miasta miała okazję zawiesić wzrok na jego dziele jeszcze przed południem. Dopiero jeden z ostatnich przechodniów wpadł na błyskotliwy pomysł powiadomienia władz. Wracając do jego pomocników – stażyści nie należeli do bystrych, doświadczonych i obytych agentów. W gwoli ścisłości, wcale nawet nie byli agentami. W obecnych czasach morduje się jednak tak wielu ludzi, iż wszyscy prawowici śledczy zajmują się każdy inną sprawą, zostawiając go samego na lodzie. Jeszcze przed południem.
Z butonierki wyjął zegarek na łańcuszku. Otwierany, wydał potulne kliknięcie przywitania. Było ledwie wpół do pierwszej, a już czuł, jakoby stracił bardzo wiele czasu. No nic. Pora brać się do roboty.
Nie żeby był przesadnie zgorzkniałym Anglikiem. Owszem, pochodzenie miał niemal wypisane na twarzy, mimo wszystko uważał się jednak za niemal postępowego. Niemal to może spora różnica, zdecydowanie jednak mniejsza od prawie. W każdym bądź razie, starał się iść z duchem czasu. Nie szczędząc narzekań, rzecz jasna, ale po cóż miałby udawać zadowolenie. Szczerość jest podstawą sprawnego systemu. Bez niej wszystko głęboko rypnęłoby na dno i jeszcze sześć stóp w dół, na wszelki tylko wypadek, by zgodnie z przepisami zakopać tę martwicę. Zawsze ciekawiło go, czemu akurat sześć stóp. Czy akurat tyle hamuje smród? Przyspiesza lub zwalnia proces rozkładu? Stwarza lepsze warunki zmarłemu do Zbawienia? A może chodzi o to, by potencjalnie przebudzony delikwent nieprędko się wydostał i pozostał tam na zawsze, nie burząc spokoju ludzi u góry, którzy zdążyli się już pogodzić ze stratą? Prawdopodobnie nikt nie odpowie mu nigdy na te pytania. Na wszelki jednak wypadek kiedyś zada je odpowiednim ludziom przy okazji. Calem człowieka jest poszukiwanie odpowiedzi na dręczące go pytania. Oraz późniejsze wykorzystanie ich wedle potrzeby.
Dotarł wreszcie w samo centrum parku. To tu wiodły wszelkie chodniki i ścieżki. Wszelkie wybrukowane drogi, czy to kręte czy proste, prowadziły do tego miejsca. Nikt po wejściu nie mógłby go ominąć. Nikomu nie można by oszczędzić tego widoku. Cokolwiek się tu znajdzie, ląduje pod okiem publicznym. Każdego szarego człowieka. Siła jego nerwów nie jest niestety sprawdzana przed wejściem. A szkoda. Dziś wielu mogły dopaść mdłości, dzieciom zaś jeszcze długo potem będą śniły się paskudne koszmary.
Drewniane ławeczki w najlepszym porządku, każda deska czy gwozdek na swym prawowitym miejscu. Nawet farba trzymała się świetnie pomimo obfitych deszczy. Trawa i rabaty względnie zadbane, podobne przynajmniej do wszystkich w okolicy. Ani śladu buta czy czegokolwiek wyznaczającego drogę sprawcy do miejsca. Musiał przejść jedną ze ścieżek, jak gdyby nigdy nic ciągnąc martwe ciało. Wątpił bowiem, by zabito tutaj. Z pewnością bałagan byłby większy, natomiast obecnie podejrzenia wzbudzał wyłącznie teren fontanny. Dokładny środek placu, punkt orientacyjny całego parku. Olbrzymia fontanna z granitu, zwieńczenie każdej ze ścieżek. Po pierwsze – dziś nie płynęła z niej woda, nie tak krystaliczna jak zwykle. Z pewnością nawet nie deszczówka. Być może, w niewielkiej części, świeża płynąca prosto z nieba około jedenastej. Z największą jednak pewnością mógł orzec, iż tego dnia plwała krwią. Najprawdziwszą krwią, być może ludzką. Na pewno jednak była to autentyczna krew. Po tylu latach pracy w zawodzie nie mógłby pomylić jej z niczym innym. Zabójca zadbał o odpowiednią oprawę. Było w tym coś z chorej sztuki, ale wolał o tym zbytnio nie rozmyślać. Śmierć jest malarzem i ma w sobie coś finezyjnego, a sprawca doskonale o tym wiedział. Jego zdaniem przesadził z dosłownym odbiorem tego zdania. Wyraźne widać było pasję, z jaką dokonał morderstwa, jego wkład artystyczny i wiarę w słuszność tego, co robi. Był równie nawiedzony co ci wszyscy współcześni artyści, oni jednak nie robią nikomu krzywdy. Są nieszkodliwym zagrożeniem dla psychiki innych, lecz z pewnością nie dla ich życia. Ten tu poszedł za daleko w swej furii.
Wyczuwał w tym pewną formę estetyki, co niezmiernie go przerażało. Świadomość, że dostrzega w tym coś prócz bezmyślnego czynu przepełnionego złem i nienawiścią była dla niego wyjątkowo zaskakująca. I bolesna. Nowofalowa rzeczywistość wciągnęła go do siebie. Z ogromną cichą nadzieją pragnął, by wypluła go jako obiekt niezdatny już do zmiany i pozostawiła samemu sobie. Staroświeckość podobała mu się znacznie bardziej niż perspektywa nagłego dostrzegania sztuki tam, gdzie nie powinno jej być. Sztuka to forma dobra. A co dobrego jest w widoku, jaki miał właśnie przed oczami?
Niezwykle zmasakrowane zwłoki przywiązane do fontanny niczym parodia Jezusa na krzyżu miały w sobie coś potwornego. Ział od nich niepojęty chłód, pustka i obcość. Przepełnione były… frustracją. Nie, nie. To ich twórca był jej pełen. One były raczej… zwietrzałe. Trochę jak wydmuszka. Było w nich coś pustego, obojętnego z nutą smutku. Kolorowe, finezyjne… a jednak wyobcowane. Jakby nie miały już nic do stracenia. Jakby wszystko im było jedno. Straszne. A jednak piękne. Strasznie piękne? Pięknie straszne?
Po raz pierwszy nie mógł sobie nijak pomóc i po prostu wpatrywał się w ofiarę. Przyciągała go, hipnotyzowała. Szeptała tajne zaklęcia wprost do ucha tak, by nikt nie słyszał. Wyrywkami czytała mu zakazane księgi z zaświatów. A wszystko spowiła łuną tajemnicy i ciszy. Ogarnął go niebywały spokój. Był tu sam, dokoła ani żywej duszy. Od ponad godziny nie wpuszczano do parku nikogo. Plotła swoje mgły wokół niego, tkała sieć, z której miał już nie wyjść. Odniósł dziwne wrażenie, że po jej martwych i zwieszonych obojętnie ustach przemknął cień uśmiechu. Złowieszczego uśmiechu. Kładła na niego zaklęcie. Przekazywała mu swój mrok. Zaczynało brakować mu powietrza. Zdał sobie sprawę, że nie może ruszyć się z miejsca. Ktoś zaciskał mu sznur na gardle. To ona. Tak, wiedział to od samego początku, od kiedy tylko spojrzał. To była ona, wcieliła się w ciało tej dziewczyny lub była nią, nie ważne, ale to BYŁA ONA! Prześladowała go za grzechy, jakich się dopuścił i znalazła go, dopadła, jak złowieszczy cień przeszłości, który nigdy nie pozwoli zapomnieć swej ofierze. Powinien był wtedy przy niej zostać. Do końca życia dzielić z nią dni. Uratować ją od nieuchronnego losu, jaki miał na nią spaść. Razem z nią wychować Jesabelle. Skąd miał wiedzieć? Skąd?! Zgasł w niej ognik życia, a jego przy tym nie było. Był wtedy z żoną, udawał, że zapomniał. Ale nigdy nie zapomniał. Przy bezpłodnej żonie nie da się zapomnieć, że zostawiło się ukochaną w zaawansowanej ciąży i zignorowało nowe życie. Życie, które pochodziło z ich miłości. Córkę, o której dowiedział się zbyt późno, by cokolwiek zrobić. By móc jawnie się nią zaopiekować. Zniszczył wszystko, co mógł mieć. Nie widział, co miał tuż przed nosem. Och, jaki on był głupi…
A teraz wróciła. Tak nagle, bez zapowiedzi, bez uprzedzenia. Tak samo, jak on odszedł. Dopadła go w krytycznym momencie. Akurat, gdy odnalazł córkę i zaczął się do niej zbliżać. Perspektywa wyjawienia jej prawdy była niemal na wyciągnięcie ręki. Ale oto ma przed sobą jej znak, który ma go męczyć, dręczyć i krzywdzić. Zmiażdżyć. Zmiażdżyć zemstą adekwatną do ogromu win. Sąd ostateczny nadszedł i przebiega niepomyślnie. Monica…
Czyjaś lodowata dłoń spoczęła nagle na jego barku.
- Proszę pana? Dobrze się pan czuje?
Wszystko zniknęło jak ręką odjął. Cała ta popaprana atmosfera i amok. Spostrzegł, że zaciska dłonie na własnej szyi. Opuścił je naprędce i spojrzał w twarz anonimowego wybawcy. Była to niska, młoda kobieta o azjatyckich rysach i ciemnobrzoskwiniowej cerze. Jej rodzice z pewnością pochodzili z różnych kontynentów, jedno z Ameryki Łacińskiej lub innych krajów latynoamerykańskich, drugie zaś z Azji. Wzorowa mieszkanka China Town.
- Jestem Annie, miło pana poznać – wyciągnęła rękę w przyjaznym geście, drugą wciąż przyciskając do piersi podkładkę z notatkami.
Uścisnął ją z lekkim wahaniem.
- Inspektor John Wayn z wydziału zabójstw. Przydzielono mi tą sprawę.
- A więc to dla pana mamy pracować. Wysłano nas tu, byśmy panu pomogli.
Eh, czemu oni wszyscy zawsze tak powtarzają? Wyolbrzymiają swoją rolę jak jakaś policja ochotnicza. Szwadrony studentów w ciasnych sweterkach, z podkładkami w dłoniach i zadufaną miną. Co roku napadali agencję niczym plaga. Mało który się do czegoś nadawał. Jeszcze mniejsza część pracowała w tym zawodzie. A już zupełny odsetek zostawał na dobre z jego agencją. Nie każdy był jak Liza Grice, obecnie pełnoprawna agentka. Szkoda, że nie ma jej teraz przy nim. Pomogłaby mu zapanować nad tymi ludźmi w bardziej humanitarny sposób, niż chodził mu pogłowie. Mimo to spróbował słownie dotrzeć do stażystki, choć w normalny sobie, ostry sposób.
- Jesteście stażystami, to wiem – drugie słowo uwypuklił bardzo wyraźnie – Ja mam już prawie trzydzieści lat doświadczenia w tym zawodzie i siedzę w tym po uszy. Tak więc wysłano was tu, by was poduczyć i radzę uważnie przyglądać się wszelkim sprawom, jakie ujrzycie, zamiast starać się wyolbrzymiać swą rolę. Z takimi predyspozycjami bowiem traficie co najwyżej do straży miejskiej lub zwykłej komendy. Chcecie do końca życia ganiać złodziejaszków ulicznych i kieszonkowców czy wejść do prawdziwej, śledczej roboty? Bo jeśli do tego drugiego, radzę się wam zaangażować z ogromną pokorą we wszystko, co teraz spotkacie, bo później będzie za późno na takie wprawki.
Tym razem to on wyciągnął do niej dłoń. Była ona symbolem przyjętego wyzwania, by iść drogą najlepszych. Dziewczyna zawahała się krótko, mierząc ją wzrokiem. Po chwili złapała ją po chłopsku ze sporą siłą.
- Umowa stoi.
- To się jeszcze okaże – powiedział, lustrując ją od stóp do głów, a po chwili milczenia dodał – Zorganizujcie się. Zbierzcie ślady, zabezpieczcie odciski palców, poszukajcie jakichkolwiek poszlak. Mniejsza grupa najlepszych z was niech idzie ze mną zabezpieczyć zwłoki i fontannę. Ktoś musi zadzwonić do koronera z którym współpracuję, przyślij go do mnie to podyktuję mu numer. Musimy uwinąć się tak szybko, jak się da. A i jeszcze jedno – wymierzył w nią palcem wskazującym – Jeśli ktokolwiek zniszczy lub pominie jakikolwiek ślad, wylatuje w trybie natychmiastowym, bez ceregieli i wyjaśnień. Czy to jasne?
Jeżeli zaskoczyły ją jego słowa, nie dała tego po sobie poznać. Starała się postępować profesjonalnie – strużki potu na jej czole zdradzały usilność tego starania. Skinęła głową i zwróciła się do swoich towarzyszy. On tymczasem ruszył bliżej fontanny. Zwłoki nie przypominały aż tak łudząco kobiety, z którą je pomylił. Owszem, ofiara wyglądała podobnie, nie była jednak nią. To zresztą wcale nie ulegało wątpliwości – ona od lat leżała w trumnie po wypadku samochodowym. Pokręcił głową. Musi zebrać myśli i skupić się na pracy. To jedyne wyjście, by ostatecznie nie zwariować.
Ofiarę przywiązano do granitowego słupa fontanny na kształt Jezusa. Całe szczęście, oszczędzono jej gwoździ i drewnianego krzyża, ciało przymocowano grubym sznurem. Węzły były mocne i staranne. Marynarskie. Czyżby miał do czynienia z wyrośniętym skautem?
Głowa była przechylona jak u pierwowzoru a na rozpuszczonych, cienkich włosach blond do połowy ramion tkwiła misternie wykonana korona cierniowa z gałązek dzikiej róży. Ktoś się naprawdę postarał.
Twarz byłaby w porządku, gdyby nie te oczy. Dyndały swobodnie na nerwach wzrokowych, odsłaniając czarną czeluść oczodołu z której brało się uczucie tej pustki. Jakaś mucha usiadła właśnie na lewym oku. Odgonił ją z lekkim obrzydzeniem. Zauważył, że źrenice są rozszerzone. Czyżby narkomanka? Każe toksykologom zwrócić na to szczególną uwagę. Tęczówki miała ciemnoniebieskie. Rysy twarzy delikatne, cerę młodą. Tak przynajmniej wnioskował, choć jej zszarzenie i delikatne sińce pod oczami skutecznie mu to utrudniały. Była dość urodziwa, aż dziw bierze, że ktoś zechciał to zmarnować. Do tego szczupła, niewysoka, ale też niezbyt niska. Z twarzy wydawała się sympatyczna. Trochę jak niewinne, naiwne jeszcze dziecko z dużym potencjałem i niemal całym życiem przed sobą. A jednak nie było go tak wiele, jakby się spodziewała.
Co ciekawe, sprawca zadbał, by krew, którą sikała fontanna, nie zaplamiła jej zbytnio. Miała co najwyżej kilka kropel na włosach. Przyjrzał się jej dłoniom. Paznokcie zadbane, starannie upiłowane, pod nimi czysto. Ręce czyste.
Strój miała przybrudzony, pognieciony, a miejscami naznaczony drobnymi zadrapaniami, wciąż jednak schludny. Jasnogranatowe, ciasne dżinsy, skórzany pasek i wpuszczona w spodnie, biała koszula. Przez cienki materiał udało mu się dostrzec cienką bliznę na brzuchu, jakby po cesarce.  Wątpił jednak, by dziewczyna kiedykolwiek była w ciąży.  Jego spojrzenie zatrzymało się na stopach. Była bosa. Rozejrzał się wokoło. Koło fontanny stały baleriny, na oko w jej rozmiarze. Czarne z doczepionymi cyrkoniami. Z początku nie dostrzegł w nich nic nadzwyczajnego, kątek oka zauważył jednak strzępek papieru. Wyjął zgniecioną notkę i rozprostował ją. Z pewnością pochodziła od sprawcy.
„MILUTKA Z NIEJ OSÓBKA, ZAOPIEKUJCIE SIĘ NIĄ NALEŻYCIE. MAM NADZIEJĘ, ŻE NIE SPRAWI WAM KŁOPOTU, JEŚLI SPĘDZĘ JAKIŚ CZAS W WASZYM MIEŚCIE. ODNALAZŁEM TU DOŚĆ… ROZRYWKI. LICZĘ NA OWOCNĄ WSPÓŁPRACĘ. S.”
S na końcu było zamaszyste, niemal jak odręczne. Nie ulegało jednak wątpliwości, że zostało wydrukowane. Zapewne morderca narysował je metodą komputerową. Co do reszty – również druk. Nie dał się złapać na tak prostej wtopie. Należało uznać, że jest sprytny i doskonale wie, co robi. Było to nawet więcej niż pewne. Istny geniusz zła, jakkolwiek kolokwialnie i banalnie to nie zabrzmi. Brzmi dziecinnie, wiem. Ale to właśnie przeszło mu przez myśl.
Grupka, która podała mu się jako „najlepsi na roku”, dołączyła do niego i czekała cierpliwie na rozkazy. Jakiś wymoczek w okularach z najnowszym modelem smartfona podszedł do niego, pytając cicho o numer koronera. Sprawa zaczęła się w najlepsze.
{…}
Rozległ się dźwięk domofonu. Podszedł, by przycisnąć guzik i wpuścić gościa.
- Matt, to ja, Garry. Mogę wejść?
- Oczywiście, kochany bratku.
Wspaniale. Przybył punktualnie, tak, jak się umawiali. Wiedział, że nie mógłby go zostawić. Taka rola starszego brata. A jednak tkwiła w nim mała niepewność. Cóż, właśnie została całkowicie rozwiana. Gary nie był wyłącznie jego prawnikiem, był jego bratem i jedynym opiekunem od śmierci matki. Zapijaczonego ojca Matt nie nazwałby raczej w ten sposób.
Przyjechał do Londynu od razu, gdy w poprzednim jego lokum zaczęto podejrzewać zbyt wiele. Gdy na ulicach szeptano z przejęciem pogłoski o seryjnym mordercy, w miarę szybko pakował manatki i się zwijał. Gdy wiedział zwykły, szary człowiek, wiedzieli wszyscy. A wszyscy przeciw jednemu to już nierówna walka, nawet dla niego. Garry był dobrym i uczynnym starszym bratem, zawsze pomagał mu we wszystkim. Cechowała go drobna naiwność, wierzył bowiem, że pewnego dnia Matt w końcu się zmieni. Do tego czasu zamierzał mu pomagać, ale tylko po to, by ten nie trafił za kratki lub na stryczek. Wszystko inne było mu ponoć obojętne. Okłamywał jednak samego siebie. Matt był pewien, że ta zabawa zaczęła go wciągać równie mocno co jego samego już dawno temu. Szmat czasu minął, odkąd zaczął to wszystko. W dodatku te ciągłe przeprowadzki i zmiany miejsca pracy. Zwiedził więcej niż pół świata, mówił biegle w ponad trzydziestu językach i spotkał się już chyba ze wszystkimi możliwymi chorobami. A w jakiej klinice by nie pracował, zawsze zajmowało mu to niemiłosiernie wiele czasu. I dobrze. Nie miał czasu o tym wszystkim myśleć ani zwariować, oszczędził sobie zdrowia.
Gary wszedł wreszcie do jego mieszkania, akurat gdy sięgał po świeżo zmiksowany shake. Był on krwiście czerwony.
- Co tym razem? – wskazał niepewnie szklankę.
- Serduszko. Plus kawałeczek wątroby, ale to nic, niebawem się zregeneruje – zaśmiał się chrapliwie.
Wykrzywił usta w obrzydzeniu.
- Jak możesz pić to świństwo…
- Jest zdrowe. Wspomaga przemianę materii, dostarcza mi odpowiednią porcję żelaza i wspiera układ immunologiczny. W dodatku spowalnia proces starzenia, zwłaszcza krwi i komórek.
- Ok., ok., nie ważne. Nie studiowałem medycyny. Ale i tak za żadne skarby bym tego nie tknął.
Westchnął, przerywając wysysanie zawartości szklanki przez słomkę.
- A szkoda. Bo jest nieziemsko pyszne.
Garry postarał się zahamować odruch wymiotny na sam widok jak zmielone organy przeciskają się słomką i lądują w ustach jego brata, który mlaskał z zadowoleniem. Nasunęło mu się okropne skojarzenie, a umysł podążył jego ścieżką. Jego brat był pasożytem, kleszczem wysysającym życiowe soki ze swych ofiar. Z niego też czerpał, z tym że subtelniej i wolniej. Był widać wartościowym żywicielem. Matt był złem ukrytym w drobnym ciele o niepozornym wyglądzie. Był jak… pchła. Cichy i trudny do wytępienia krwiopijca. Jeśli raz się do kogoś doczepi, trudno, by się poddał. 90% jego ofiar są tylko marionetkami w jego rękach. Podejmowali decyzje, jakich chciał, by skończyć tak, jak mu odpowiadało. Grunt, by wydawało im się, że mieli rację i sami podążali własną drogą. On był silnikiem i promotorem, a oni motorem działającym. Większość umierała prędko po tym, jak rozjaśnił ich życie. Dobry diabeł, zły anioł – tym był, kiedy ich spotykał. Naprawiał ich życie, po czym kończył je wbrew życzeniom większości. Przekonany o swojej „działalności charytatywnej”, był szczęśliwym człowiekiem. Uważał, że rozwiązywał ich problemy i sprawiał, że umierali młodzi, piękni i w pełni błogiej radości. On brał sobie z tego nieco tylko, dla własnego zdrowia. Tak przynajmniej zwał te działania.
- Czemu tak na mnie patrzysz? – zapytał z lekkim , charakterystycznie sarkastycznym dla siebie, rozbawieniem.
- Ja?... To nic. Tak jakoś, zamyśliłem się po prostu…
Zakręcił szklanką w dłoni z zastanowieniem. Postanowił mu jednak zaufać. Dotąd brat jeszcze nigdy go nie zawiódł. Zresztą, wyszli z tej samej kobiety. Był to argument nie do zdarcia i nie istniało nic, co mogło bardziej manipulować Garrym. Czynnik ludzki. Znacie to zjawisko psychologii podstawowej i zaawansowanej? Cóż, kiedyś ktoś wam pewnie opowie. On miał teraz ważniejsze sprawy na głowie.
- Słyszałem, że okoliczni śledczy są dobrzy w tym, co robią. Myślisz, że trafią na mój trop?... A może mnie złapią?
Ten uśmiech. Szyderczy, szatański, potworny uśmiech. Ukazujący szpiczaste, ostre jak igiełki zęby lśniące niczym marmur. Czasem miał ochotę zetrzeć mu go z twarzy. Miał dość tego widoku. Ten grymas męczył go w koszmarach sennych, wracał każdej niemal nocy. Był jak jego brat. Gdy tylko myślał, że to już koniec, że dał mu spokój, on bezczelnie wracał.
Matt sprawdzał jego wierność, oddanie jemu i sprawie. Pewność, że uda im się tak, jak zawsze, choć tym razem znajdowali się w mieście, gdzie Garry zbudował swoje normalne, perfekcyjne życie. W miejscu, gdzie nawet twarz narzeczonej przypominała mu zabitych przez brata ludzi. Zwłaszcza Klarę.
- Nie. Nie tacy już próbowali. Okiwasz każdego.
- Wspaniale – zaklaskał, jakby oporny pies wykonał nową sztuczkę – Chyba jednak cię suszy… Co powiesz na coś rozluźniającego?
- Nie, nie – zaprzeczył szybko i zdecydowanie – Nie tknę nic, co jest…
- Uspokój się! Mam na myśli alkohol, panikarzu! – otrząsając się, zajrzał do lodówki – Piwo czy szampan? Mam też wino, dobry rocznik…
- Piwo.
Wyjął zgrzewkę i położył na blacie kuchennym opodal jego ręki.
- Ciekawe. Myślałem, że wybierzesz wino. Tracisz swój wysublimowany smak?
- Nie. Ale przy tobie nie mam nastroju na wyrafinowanie i pozór elegancji. Żadne pozory nie są w stanie cię oszukać. To ty je stwarzasz i to ty mamisz.
Skinął głową z aprobatą.
- Więc może wódka?
- Moment. Muszę się na to przygotować, nie często się upijam.
- Chciałeś chyba powiedzieć ‘nigdy’.
Skinął głową.
- I co teraz?
Matt wzruszył ramionami z nieskrywanym zadowoleniem.
- Czekamy.
{***}
Weszła do jego gabinetu. Wydawał się całkowicie pogrążony w pracy. Pochylony nad dokumentami, które akurat przeglądał, z okularami zsuniętymi niemal na czubek nosa nawet nie zauważył jej obecności.
- John? Jakiś problem?
Uniósł głowę, automatycznie zdejmując okulary i zagryzając zausznik.
- Witaj, Sam. Nowa sprawa. Jest w niej coś… dziwnego. Dopiero się za nią wziąłem, a już mam wrażenie, że jest inna niż wszystkie poprzednie.
Posiadał wieloletnie doświadczenie w tym zawodzie. Widywał niejedno. Usłyszeć z jego ust coś takiego było czymś wyjątkowym. I w pewien sposób niepokojącym. Podeszła do niego, pochylając się nad biurkiem i opierając dłoń na jego ramieniu.
- Mogę podejrzeć?
Ze zdziwieniem odczuł niechęć do dzielenia się sprawą z kimkolwiek. Opanował się jednak. To  była Samantha, znali się przecież wiele lat i byli ze sobą blisko. Mógł jej zaufać. Zresztą, kto wie, może będzie w stanie mu pomóc.
- Jasne – podsunął papiery bliżej jej pola widzenia.
Przejrzała je, pomrukując.
- Hmm… Wydaje mi się, że moja znajoma z Las Vegas miała podobny przypadek, może to być tylko przypadek. Wygląda mi to mimo wszystko na seryjnego mordercę. Z ciekawym podejściem do ofiary.
Mimowolnie skinął głową. Miał poszarzałą twarz i był zatroskany. Nadal miał przed oczami przywidzenia tego popołudnia. Spojrzała na niego zmartwiona.
- John? Wszystko w porządku?
Otrząsnął się jakby ze snu.
- Tak, wszystko ok. Jestem tylko niewyspany, to minie.
W gruncie rzeczy, nie kłamał. Był niesamowicie wyczerpany. Niemal jak nigdy. Uśmiechnęła się kojąco.
- Dobrze. Daj mi znać, kiedy dowiesz się czegoś więcej, może będę mogła pomóc. Póki co najlepiej będzie, jeśli pojedziesz do domu i odpoczniesz.
Już miał odmówić, dotarło jednak do niego, że Sam może mieć rację. Przyda mu się chwila wytchnienia. Dawno nic nie zrobiło na nim takiego wrażenia jak popołudniowy incydent. Miał nadzieję, że w domu uda mu się ukoić nerwy i zasnąć chociażby na moment.
- Tak, tak zrobię. Dzięki, Sam.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, niemal kokieteryjnie.
- Nie ma za co.
Odwróciła się i swym kobiecym, pewnym krokiem ruszyła do swoich kłopotów.
{***}
Próbował odpocząć i zapomnieć o pracy, jego próby spełzły jednak na niczym. Jego sen był urywany, zasypiał i budził się na przemian. Ze snu wyrywał się gwałtownie, zalany potem i łapczywie łapiący powietrze z ciężkim świstem w nozdrzach. Ciągle miał przed oczami krótkie sny, podczas których pojawiała się ostatnia ofiara. Nie wiedział, czemu tak go nawiedzała. Dotąd żaden widok go tak nie męczył. Widywał bardziej zmasakrowane ofiary. A jednak teraz było inaczej. Te z pozoru zwyczajne zwłoki przerażały go w pewien sposób. Prześladowały go obrazy z nią w roli głównej. W dodatku ta wizja. Ciągle nurtowało go, że ujrzał w niej Monicę. Nie widywał jej zbyt często. Nie, żeby zupełnie o niej zapomniał. Nigdy nie przestał się obwiniać. Czas leczy rany i mimo wszystko udało mu się pogodzić z przeszłością. Powoli i boleśnie, ale nauczył się z tym żyć. Kiedy spotkał córkę, chciał odkupić swoje winy. Ilekroć jednak robił dla niej coś dobrego, czuł się z tym jak kretyn. Porzucił ją i jej matkę, nic nie ma prawa tego zmienić, a nawet przyćmić. Zawsze na jej widok będzie odczuwał to lekkie ukłucie w sercu. Choć obecnie przedstawiała się inaczej, dla niego pozostała małą Jess.
Tym bardziej ciekawił go nagły widok jej matki. Nie miewał takich przywidzeń. A gdyby nawet się pojawiły, to raczej n widok córki, niż przypadkowej kobiety przywiązanej do fontanny w parku.
Westchnął raz jeszcze, klepiąc policzki dla otrzeźwienia. Chwycił budzik stojący na etażerce. Miał jeszcze kilka godzin do oficjalnego rozpoczęcia zmiany. Rzadko jednak wstępował do niej o czasie. Najchętniej nawet by z niej nie wychodził. Tak przynajmniej myśleli inni. Jezu, jak bardzo się mylili. A jednocześnie mieli rację. Czemu sam dla siebie musiał być skomplikowaną maszyną bez instrukcji obsługi?
Jeszcze raz przetarł twarz dłońmi, zatrzymując je tak, by móc się na nich oprzeć. W ciemności odliczył do dziesięciu od tyłu. Westchnął znowu i ruszył do salonu, nie myśląc nawet, by pościelić łóżko nieco staranniej. Zajrzał do kuchni i włączył czajnik elektryczny. Mimochodem włączył telewizor, pogłośnił go nieco i ruszył z powrotem do sypialni. Z szafy wyciągnął zestaw ubrań roboczych. Wszedł do salonu z koszulą starannie zapiętą na torsie, krawatem przewieszonym przez kołnierz, wciągając pośpiesznie  spodnie. Dźwięk słów prezenterki zaskarbił sobie jego uwagę i przyciągnął wzrok do telewizora.
- Młoda kobieta została znaleziona w parku, bestialsko zamordowana i przywiązana do fontanny za pomocą sznura. Policja stara się ustalić sprawcę. Zajmuje się tym prawdopodobnie CSI, sprawę jednak skutecznie przycisza rząd. Informatorzy wykonali jednak kilka fotografii i nadesłali je do naszego studia, byśmy mogli zawiadomić Was wszystkich o zagrożeniu, jakie czyha na naszych ulicach. Miejcie się na baczności. Z Londynu mówiła Susanna Reid.
Złapał za telefon.
- Sam? Mamy problem…
{***}
Szli korytarzem  na umówione spotkanie. Jej krok był ciężki, a ręce bezwiednie zaciskała w pięści. Usta ścisnęła w cienką linię, a czoło, nachmurzone i zmarszczone, stanowiło oprawę dla ciskających pioruny oczu.
- Wydajesz się wyjątkowo przejęta – spostrzegł.
Zwróciła się ku niemu i zmuszając się do jak najspokojniejszego i jak najcichszego głosu, w efekcie przepełnionego napięciem, odpowiedziała na pytanie, którym podszyta była jego uwaga.
- Wiesz, czym zajmowałam się nim trafiłam do agencji? Byłam dziennikarką. Doskonale znam całą tą szujowiznę. Ta praca to… - zmusiła narastający napięciem głos do obniżenia - …zło. Sprawia, że człowiek wynaturza się, byle tylko sięgnąć sensacji. Nie ma zielonego pojęcia, co dzieje się po drugiej stronie. Jak cierpią ofiary jego pracy. Nie wie, ile osób krzywdzi i uznaje to za naturalne, bezproblemowe i całkowicie niewinne. Nigdy nie zrozumieją tego, że z zewnątrz są dzikimi zwierzętami w pogoni za karierą, nie biorącymi pod uwagę tego, co dzieje się przez nich. Aż pewnego dnia, załóżmy – głos jej zadrżał. Miała łzy w oczach, które szybko starła wierzchem dłoni – pojawi się taki niefortunny wypadek w ich życiu; morderstwo kogoś bliskiego, powiedzmy; i będą zdruzgotani, przejęci; odbiorą telefon od szefa, spodziewając się kondolencji, a usłyszą prośbę i ponaglanie, do zrobienia z tego najgorętszego newsa miesiąca. Tyle warte jest czyjeś cierpienie. Wtedy dziennikarz otwiera oczy i… i zależnie od swego sumienia, dokonuje wyboru.
Postarał się ukryć zaskoczenie i wszelkie oznaki emocji związanych z tym, co powiedziała. A może nie miał nawet czego ukrywać. Nie była w stanie wywnioskować tego na podstawie niewzruszonego wyrazu jego twarzy.
- Na przykład zostają agentem śledczym – podsunął.
- Na przykład.
Stali tak jeszcze chwilę w milczeniu. Wreszcie John przerwał ciszę.
- Idziemy do nich czy…
- Idziemy – potwierdziła skinieniem głowy i ruszyła w stronę umówionej sali.
Zadziwiająca była niebywała siła charakteru tej dziewczyny. Tak drobna i wrażliwa, a jednak zdecydowana i zdeterminowana. Wytrzymała, choć subtelna. Jak rażący promień słońca. Jak jej matka.
Ruszył za nią. Wspólnie stanęli w drzwiach. Już nie powstrzymywała frustracji.
- KTO TU U DIABŁA GADAŁ Z PRASĄ?!
Zaległa momentalna cisza. Zaskoczeni agenci wpatrywali się w nią jak jeden mąż. John, z lekka zmieszany, zamachnął się delikatnie ręką.
- Wiesz, może trzeba podejść do nich spokojnie…
- JOHN! Wiem, co robię – wysyczała w jego stronę.
- Ok. Powodzenia.
Zwróciła się  do nich, przeczesując wszystkich razem i każdego z osobna swym morderczym spojrzeniem.
- Jak zapewne już wiecie, – zaczęła, brzmiąc niemal spokojnie – niedawno John samodzielnie rozpoczął nową sprawę. Ostatnio kilka informacji o niej wyciekło do prasy, a dokładnie, do telewizji śniadaniowej. Zebraliśmy was tutaj, ponieważ należy ustalić, kto nas tak haniebnie sprzedał. Nie będziemy tolerować tutaj wtyk, w dodatku z tchórzostwem, radzę więc się przyznać nim prawda wyjdzie na jaw. A tak będzie, kiedy ja zadzwonię gdzie trzeba.
Nic. Nawet najdrobniejszego ruchu. Cisza.
„Milczenie owiec” pomyślała z ironią.
No nic. Trzeba będzie inaczej do tego podejść. Przecież lubiła tych ludzi. Była pewna, że nagła potrzeba kasy zmusiła ich do tego postępku. Musieli mieć powód, inaczej nie zrobiliby czegoś takiego. Usiadła naprzeciw im wszystkim, wzdychając lekko. Zdecydowała ostatecznie podejść do nich jak do dziecka.
- Słuchajcie, większość z was to ludzie zaufani, przynajmniej dla mnie. Jestem więc zaskoczona tym, co się wydarzyło. Pora się do tego przyznać, zamiast milczeć jak tchórze.
Milczenie. Nieprzerwane i uporczywe. Nikomu nic nie cisnęło się na ustach. Ktoś i tak na pewno tu kłamał. Wstała, ukrywając frustrację za pozorem chłodnej obojętności. Zresztą, i tak prędzej czy później uzyska tą
Informację. Dowie się też przy okazji, komu z nich nie ufać. I kto tu jest tchórzem, przede wszystkim.
- No nic – cmoknęła, wstając i opierając dłonie sztywno na krześle – Wychodzi na to, że będę musiała wykonać telefon i poinformować Johna, który z jego zaufanych współpracowników go zawiódł. To tyle. Możecie rozejść się do swoich biurek i zająć się porządną pracą. Do widzenia.
Wyszła, kiedy zaczęli podnosić się z krzesełek.
- Powiem ci, gdy dowiem się czegoś konkretnego – mruknęła, przechodząc obok niego, nie odwracając jednak wzroku.
Kiedy wszyscy wychodzili, Samantha podeszła z bladym uśmiechem.
- Szkoda, że ci się to przytrafiło. Cóż, to się niestety zdarza i nic na to nie poradzimy. Nie powiem, że to nie byłam ja, bo zabrzmi to idiotycznie i każdy mógłby tak powiedzieć. Mam nadzieję, że znajdzie się ten, kto zabawił się w krecika.
Wychodząc, poklepała go po ramieniu. Ruszyła w stronę swojego gabinetu, powracając do sprawy zabitej nastolatki. Jeszcze raz omiótł spojrzeniem puste pomieszczenie. Należało zabrać się do roboty. Niezwłocznie. Być może Tom i Frank mają już dla niego coś nowego. Plany pokrzyżował mu jednak nagły telefon.
- Rozumiem, ok. Już jadę.
Świeże mięso mam pierwszeństwo.
{***}
Wszedł na teren biblioteki. Swoją drogą, była otoczona niczym więzienie – szary mur ustępował jedynie masywnej, żelaznej bramie.
- Co tu się stało?
Agent zajrzał w skrupulatnie przygotowaną naprędce dokumentację.
- Świadkowie zgodnie orzekli, że wczoraj wieczór zamknięto teren biblioteki punktualnie. Rano, otwierając bramę, odkryto tutaj tę kobietę, leżącą w kałuży krwi. Z tą kałużą chodziło im chyba o te napisy.
- A czemu wezwaliście do tego mnie?
- Mamy powody, by sądzić, że ma to związek z zabójstwem tej dziewczyny w parku. Buty po raz kolejny zostały starannie, schludnie odłożono na bok, a w środku zauważyliśmy wetkniętą kartkę. Nie dotykaliśmy jej, oczywiście. Zgodnie z procedurami.
Skinął głową. Naciągnął rękawiczki, pochylając się nad ciałem. Kiedy agent nadal stał na swoim miejscu, smętnie ściskając podkładkę, John spojrzał na niego wyczekująco. Po chwili dotarła do niego aluzja i zostawił go sam na sam ze zmarłą. Przyklęknął przy niej, delikatnie chwytając podbródek i obracając. Miała drobne siniaki na żuchwie. Usta były lekko posiniałe. Mógł to być jednak wynik stężenia pośmiertnego. Czasem następowało nieco wcześniej, dając swoje drobne oznaki. Pierwszy znak i już wiesz, właśnie wiesz, po prostu wiesz, że to właśnie przyszła… śmierć. Co właściwie robiła tu po zamknięciu?
Powieki miała opuszczone, a spod jednej na nerwie wzrokowym zwisało oko, spoczywające spokojnie na zapadniętym policzku, tuż obok groteskowo namalowanych krwią łez. Z czystej ciekawości podniósł kurtynę drugiego. Niewiele brakowało, a wystrzeliłoby w jego stronę niczym pocisk. Czyżby znak rozpoznawczy? Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że trafił na ścieżkę seryjnego mordercy.
Kończyny były rozstawione każda w inną stronę. W dłoni ofiara kurczowo ściskała butelkę wódki opróżnioną do 2/3. Zapamiętał, by zlecić badania krwi pod kątem używek i środków odurzających. Owszem, należało to do standardowej procedury, nie oznaczało to jednak, że nigdy o tym nie zapomniano. Rudawo-brązowe włosy zostały ciasno i starannie spięte, obecnie były odrobinę tylko potargane. Także i tym razem ubranie było niemal nienaruszone. Podobnie paznokcie ofiary – żadnych złamań ani zabrudzeń. Tknięty nagłym przeczuciem, chwycił przód jej bluzki, by wyciągnąć ją ze spodni. Czuł się z tym zaskakująco nieprzyzwoicie. Pomijając nawet fakt, że była martwa, sprawiało, że było muz tym źle. To nawet pogarszało sytuację. Miał wrażenie, jakoby wykorzystywał sytuację.
- Przepraszam – szepnął, nim zdążył się opamiętać.
Tak, jak się spodziewał, na brzuchu widniała blizna niczym po cesarskim cięciu. Po raz drugi ofiara wydawała się na to zbyt młoda. Lecz kto wie – może celem mordercy są właśnie młode matki? Taka blizna łatwo się ponownie zasklepia (zwłaszcza, gdy posiada się odpowiednie środki) i nie wzbudza podejrzeń. Można przejrzeć wnętrzności kobiety niemal niezauważonym. Śledczy często pomijają takie blizny w swoich badaniach. Co to, to nie. Nie tym razem. Jeśli na to liczył sprawca, mocno się przeliczył. John przywiązywał dużą wagę do wszelkich badań i wykonywał je bardzo skrupulatnie. Wyrwany włosek nie mógł przejść mu obojętnie. Co dopiero podłużna linia cięcia na brzuchu.
Prócz wszystkich wyżej wymienionych nic w tym ciele nie rzucało mu się w oczy. Czytaj – nie było już dosłownie NIC wartego uwagi w wyglądzie tych zwłok. Leżały w pobliżu kaligraficznie wykonanego krwią napisu.
OCZY SĄ OKNAMI DUSZY… OBIE RZECZY WYRAŹNIE JĄ OPUŚCIŁY.
Było w tym coś okrutnego, ale i… prawdziwego. Musiał przyznać mu rację. Dusza opuszcza człowieka samoczynnie. Ten poetycki człowiek stara się tylko, by do końca życia oczy naśladowały ją w swej wędrówce.
Podszedł do odłożonych na bok tenisówek i wyjął list. Rozwinął go i zatopił wzrok niemal chciwie. Starał się odczytać każde słowo na wszelkie możliwe sposoby.
„WYBACZCIE, ŻE NIE DAŁEM WAM ODETCHNĄĆ, POZNAŁEM JEDNAK TĄ WSPANIAŁĄ OSOBĘ. OSTATNIO POKŁÓCILIŚMY SIĘ ODROBINĘ I… CÓŻ, WYNIK MACIE PRZED SOBĄ. PRAWDZIWA Z NIEJ LWICA, ZAOPIEKUJCIE SIĘ NIĄ NALEŻYCIE. TAK NA MARGINESIE – MAM NADZIEJĘ, ŻE PRASA NIE SPRAWIŁA WAM WIELE KŁOPOTU. CHCIAŁEM TYLKO WYKRĘCIĆ WAM DROBNY PSIKUS. UDAŁ SIĘ? OBYŚCIE TYLKO NIE BYLI NA SIEBIE ZBYT ZDENERWOWANI PRZEZE MNIE. BARDZO ZALEZY MI NA DOBRYCH STOSUNKACH W WASZEJ FIRMIE. NIEBAWEM POSTARAM SIĘ URACZYĆ WAS CZYMŚ NOWYM. T.”
John westchnął. A może… jak się nad tym dłużej zastanowić, całkiem możliwe, że morderca podłożył im się tym listem. Po pierwsze – mógłby przysiąc, że za pierwszym razem podpisał się literą S. Teraz nieumyślnie podał im początek imienia? A może chodziło o coś zupełnie innego?
Po drugie – to on sprzedał informacje prasie. Dzięki pomocy Lizy skontaktują się z odpowiednią stacją i dobiorą się do potrzebnych im danych osobowych informatora. Niemożliwe, by przyjęto jako pewnik i wyemitowano relację anonimowego informatora bez pokrycia.
Był dość zadowolony biegiem wydarzeń. Co prawda, mieli kolejną martwą, był to jednak kolejny zarzut na konto zabójcy. Wydawało się też, że wystawił się im. Wykonał szybki telefon do firmy transportującej. Musiał jak najszybciej zabrać dziewczynę do agencji. Chłopcy chętnie się nią zajmą.
{***}
Oczy Garry’ego drażniło światło. Powoli otworzył je, przyzwyczajając się do jasności. Za oknem słońce wisiało wysoko na niebie, zwiastując druga po południu. Poznawał to miejsce. Leżał na parkiecie w mieszkaniu swojego brata. Niczym rozjechany szop pracz na drodze. Śmierdział potem i alkoholem. Zacisnął powieki i wydał z siebie cichy jęk, gdy dotarł do niego ogromny kac i pulsujący ból głowy, pod jakich był wpływem. Był niemal pewien, że nawet z zewnątrz widać było, jak jego głowa rozszerza się i kurczy. Niedaleko wyczuł czyjeś kroki. Ktoś ledwie ominął jego głowę swoją ciężką stopą. Zmusił się, by unieść głowę. Jego brat spojrzał na niego z domieszką politowania, ale i życzliwością, odstawił na bok żelazne wiadro i z uśmiechem wyciągnął do niego pomocną dłoń. Ze skrywaną ulgą ujął ją. Wstał i niemal doprowadził się do pionu z jego wsparciem. Nieskutecznym, powolnym i ciężkim ruchem wygładził koszulę na biodrach. Powąchał rękaw z lekką rezerwą. Trącił wódką na milę. Zauważył, że jego włosy są rozpuszczone.  Sięgająca delikatnie za barki burza ciemnobrązowych i skołtunionych kłaczków opadała luźno. Z zarostem, w postaci wyraźnej, acz króciuteńkiej brody, jaką ostatnio zapuścił, musiał aktualnie prezentować się jak menel uliczny. Matt miał jednak dla niego inne porównanie.
- Wyglądasz jak Jezus… po przejściach – zaśmiał się krótko.
Pomimo powagi sytuacji nie mógł powstrzymać się przed uśmiechem.
- Co tam trzymasz?
Wychylił się z ciekawością, by zajrzeć wewnątrz wiadra. Matt starał się go powstrzymać, nie zdążył jednak w porę. Obraz paru litrów płynu o wdzięcznym kolorze cynober jasny już zdążył dotrzeć do jego oczu. Zawsze dobrze, że nie ciemny. Wszystko, byle nie krew menstruacyjna. Brat zbierał już słowa wyjaśnienia, ale Garry machnął tylko ręką.
- Nie chcę wiedzieć. Im mniej wiem, tym jestem bezpieczniejszy – oznajmił, a po krótkiej chwili odezwał się niemal rozpaczliwie, przyciskając palec do krtani – Masz może mineralkę? Zaraz uschnę.
Gospodarz podrapał się w tył głowy z lekkim zmieszaniem.
- Od lat wiem z przeprowadzonych przeze mnie badań o substancjach pomagających nam w częstych dolegliwościach, w tym kacu. Najlepszy na kaca jest pewien szczególny związek pierwiastków chemicznych. Sami posiadamy go, ba, produkujemy. Problem jednak w tym, że jest go zbyt mało…
- Co masz na myśli?
Spojrzał wymownie na wiadro i z powrotem na niego. W lot pojął aluzję.
- Cóż… Czemu nie.
Oczy Matta niemal wypadły z orbit. Szybko zaskoczony wyraz twarzy zastąpiła radość i ekscytacja.
- Serioo? – zawył, powstrzymując się ledwie od podskakiwania.
Z rozbawieniem skinął głową.
- Dlaczego?
Przez głowę przemknęło mu wiele w miarę racjonalnych powodów. Bo jest w kiepskim stanie. Bo musi stawić się w pełni sił w pracy. Bo to polepszy jego zdrowie. Bo pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji. Bo i tak długo w tym siedzi. Bo warto wykorzystać okazję. Bo nadeszła pora na zmiany. Bo być może naoglądał się za dużo filmów o wampirach. Bo zadowoli to brata. Bo prędzej czy później ta chwila by nadeszła. Bo targała nim ludzka ciekawość. Bo miał dość zgrywania normalnego, perfekcyjnego, dobrze opłacanego prawnika z kochająca rodziną w domu. Bo wydawało mu się to właściwe.
- Ot tak.
Mattowi to wystarczyło. Wystarczyłoby mu usłyszeć z jego ust „być może któregoś dnia się wreszcie zgodzę” by wepchnąć mu to do gardła z ogromną radością. Podszedł do szafek z naczyniami. Sięgał już po kryształowy kufel, jego ręka zatrzymała się jednak w powietrzu. A może…
- Jesteś tego całkowicie pewien?
Skinął głową. Matt uśmiechnął się i z satysfakcją ujął złoty puchar wysadzany szmaragdami i rubinami. Wziął też podobny z diamentami. Jego naczynia uczty. Ceremonialne. Podał bratu jeden z nich.
- Na co czekasz? Zanurz go w źródle życia.
Przełknął ślinę i powoli włożył puchar do wiadra. Dotyk żywotnej cieczy na dłoni był dziwnie kojący. Zimny, metaliczny, a jednak… w pewien sposób właściwy. Naturalny, nieskrępowany, dziki. Szczery i dobroczynny. Uniósł kielich w górę, spoglądając, jak krew ścieka po nim i po jego ręce, a słońce odbija się w niej niczym zaćmiona, niepotrzebna siła. Z rozkoszą przechylił go, pozwalając zawartości spływać w jego gardle.
{***}
Liza prowadziła właśnie rozmowę telefoniczną. Kiedy zauważyła Johna idącego korytarzem, nakazała osobie po drugiej stronie zaczekać i położyła komórkę na prawym barku.
- Charlotte odezwała się już do pionu redaktorskiego i poinformowała mnie o czymś, co znacznie utrudnia sprawę. Informatorem nie był…
- …nikt z redakcji – dokończył niecierpliwie – A więc był nim…
- ZABÓJCA – powiedzieli jednocześnie.
Liza przeczesała włosy palcami.
- Więc  już wiesz. Co teraz?
- Zaanonsuj nas do Charlotte. Wybierzemy się na małą przejażdżkę.
Gdy minął ją jak gdyby nigdy nic przyłożyła telefon do ucha i przyciszonym głosem wypełniła rozkazy. Choć nikt z agencji nie okazał się kretem, należało mimo wszystko podwoić ostrożność. Jakiś dureń mógł uznać, że poprzedni sprawca nie wpadł, a za to podsunęli mu dobry pomysł na biznes. Przeliczyłby się i prawdopodobnie zawieszono by go w pracy. Media za to byłyby przeszczęśliwe posiadanym tropem seryjnego mordercy.
- Ok, na pewno będziemy – odparła i rozłączyła się.
{***}
Zaparkowali auto przed budynkiem The London Studios. Była to (między innymi) siedziba ITV Studios, a ITV Breakfast było odpowiedzialne za emitowanie Good Morning Britain. To tu wczoraj rano ukazały się wieści na temat pierwszej ofiary.
Gmach emanował wyraźną aurą dziennikarstwa, głodu pikantnych newsów i porannej kawusi. To wszystko swoim widokiem witało z lekką rezerwą, a jednocześnie przyprawiało o mdłości. Jak cała poza brytyjskiego społeczeństwa.
Liza zaciągnęła ręczny i wysiadła z samochodu, z dziwną manierą wciągając przez nos świeże powietrze.
- Home, sweet home – obwieściła ironicznie.
John przyjrzał jej się uważnie, zatrzaskując drzwi.
- Jak jest wrócić w pobliże tego, co było kiedyś po latach?
Westchnęła.
- Tak samo, jak każdego dnia, kiedy był to wciąż mój świat. Masz ochotę wszystkich przytulić, ale dla bezpieczeństwa przykładać nóż do ich pleców – odpowiedziała z nikłym uśmiechem, a po chwili dodała – Może to cię zdziwi, ale nie zobaczysz dziś stuprocentowych karierowiczów i szuj. Po to radziłabym każdemu iść do redakcji wszelkich czasopism, dziennikarze publicyści tacy są. Prezenterzy telewizyjni nie. Są pewni grzania własnego stołka jak najdłużej. Ich zniknięcie czy zmianę zarejestruje każdy. A kto czyta nazwiska pod reportażami w gazecie? Tu pantoflem po gębie dostaniesz na pokaz i dla skandalu, tam na poważnie i dla awansu. Prasa to… stado.
- Wygłodniałe wilki?
- Tak. Tutaj są tylko ploteczki, operacje plastyczne i tabletki przeczyszczające.
Stali tak przez chwilę w milczeniu, wpatrując  się w odpryski farby na masywnym L w napisie. Był pod wrażeniem tego, jak wiele wiedziała o tym świecie. Postanowił zasięgnąć jej pomocy, by nieco uspokoić ją lub… siebie.
- Więc… jak powinienem się zachować?
To pytanie, padające w jej stronę z ust kogoś tak doświadczonego przez życie, połechtało lekko jej ego. Z zapałem udzieliła mu kilku rad.
- Bądź sobą, a jeśli nawet nie jesteś, przekonaj ich, że jesteś. Lawiny pytań ignoruj, na pytania dla ciebie niewygodne nie odpowiadaj, tego właśnie oczekują w najgorszym razie i usatysfakcjonuje ich, nie wydając przy tym niczego, czego później byś żałował. Pytania potrafią zadawać sprytnie i znienacka, nie daj się więc złapać na nieuwadze. Chwal urodę kobiet, a się od ciebie odczepią. Gdy coś jedzą, udawaj, że nie widzisz. Staraj się unikać zbyt częstego kontaktu wzrokowego, zwłaszcza z płcią żeńską. Gdy nie wiesz, jak się zachować, daj mi mówić. Ja jakoś to uciągnę. Chyba tyle wystarczy na ten krótki pobyt w czyśćcu.
Wygładziła jego płaszcz na barkach, uśmiechnęła się serdecznie i ruszyła w stronę wejścia. Nie do końca wiedząc, czy wszystko dobrze spamiętał, podążył w ślad za nią.
Wewnątrz ludzie biegali jak opętani. Wszędzie biegali operatorzy z kamerami, dźwiękowcy z wózeczkami i masa innych ludzi, krzyczących do siebie nawzajem. Była za dwadzieścia szósta. Trzeba było przygotować kilka programów do wejścia na antenę. Liza szybko odnalazła właściwą drogę i dotarli do ITV Breakfast.
- A teraz gdzie?
- To banalnie proste. Tam, gdzie biegną wszyscy wokoło.
„Ludzie są jak mrówki – idą swoją drogą jak po sznurku do kopca. Wystarczy ich śledzić, by uważać, że wie się o nich wszystko, ale dopiero gdy uderzy się w kopiec, wychodzi z nich wszystko. Nie warto dobierać stworzeniu wszystkiego, co ma, ponieważ przestanie mieć cokolwiek do stracenia”.
Wysłał to Jesabelle, kiedy jeszcze była mała. Ciekawiło go zawsze, czy matka dawała jej listy, które do niej słał. Na żaden nigdy nie otrzymał odpowiedzi.
Spróbował otrząsnąć się z letargu, gdy zauważył, że podchodzi do nich ktoś obcy. Znajdowali się już w studiu Good Morning Britain.
Była to wysoka, szczupła blondynka w czerwonej sukience. Podeszła do nic z szerokim uśmiechem. Ona i Liza uściskały się niczym stare znajome, którymi, jak się okazało, były.
- John, to Charlotte Hawkins. Razem studiowałyśmy.
Blondynka z olśniewającym uśmiechem wyciągnęła do niego dłoń o paznokciach po starannym, czasochłonnym manicuirze.
- John Weyn – oznajmił, przyjmując uścisk dłoni.
- Miło mi poznać. Ja i Liz często współpracowałyśmy jeszcze po szkole. Umiała nas poratować porządnym newsem. Nie zagrażającym jej redakcji, oczywiście.
Odpowiedział jej spokojnym, z góry powściągliwym uśmiechem.
- Co was do mnie sprowadza?
- Musimy porozmawiać z Susanną i pionem redakcyjnym o wczorajszej relacji na temat martwej kobiety w parku.
Skinęła głową z lekko pochmurnym czołem.
- Niestety, to nie od nas zależy, co czytamy z kartki. Wierzcie mi, nie jesteśmy wniebowzięci, kiedy musimy zastraszać widzów. Lorraine Kelly ma łatwiejsze zadanie, własny program, w dodatku rozrywkowo-lifestyle’owy, sami rozumiecie…
Liza pokręciła głową.
- Niezupełnie o to chodzi. Mamy podejrzenia, że informatorem był… - spojrzała na Johna pytająco. Skinął głową. Miał przeczucie, że kobiecie można ufać – sprawca zdarzenia.
Prezenterka zakryła usta dłonią.
- Mój Boże… Oczywiście, już ją wołam. W zasadzie, widziałam ją niedaleko pionu. Chodźcie za mną.
Zaprowadziła ich do ciemnego pokoju rozświetlonego wyłącznie blaskiem wielu monitorów i pulpitów pełnych kolorowych guzików. Ludzie wpatrujący się w ekrany i przełączający coś bez przerwy niemal nie zwrócili na nich uwagi, wsłuchując się we wszystko, co emitowały do ich uszu ogromne nauszne słuchawki. Kobieta, której szukali, minęła ich w drzwiach. Charlotte wskazała mężczyznę, do którego podchodzili ciągle inni.
- To Neil Thompson, nasz edytor. Tam – wskazała człowieka w garniturze kręcącego się po studio i strofującego kamerzystów – jest Erron Gordon, nasz producent. Pogadajcie z nimi. Ja w tym czasie pójdę do bufetu po Sus. Przynieść wam coś?
John machnął ręką odmownie.
- Byłabym wdzięczna za czarną, mocną kawę – spojrzała ukradkiem na współpracownika – Lub dwie.
Charlotte skwitowała to uśmiechem.
- Robi się.
Gdy odeszła, zapytał ją z niedowierzaniem:
- Wypijesz aż dwie kawy?
- Skąd! Jedna jest dla ciebie. Wyglądasz, jakbyś miał lada chwila usnąć na stojąco. Na marginesie, po dwóch za bardzo chciałoby mi się siku.
Zauważył, że ta praca powoli zaczyna ją hartować. Jeszcze niedawno nie przeszłoby jej przez gardło słowo „martwa” bez zbędnych ceregieli. Do niedawna była postacią niemal karykaturalną – pani kryminolog, która boi się zwłok. Teraz nauczyła się sobie z tym radzić. Widać to było nawet po sposobie, w jaki mówiła czy poruszała się. Była… inna. Mniej powściągliwa, mniej niewinna, mniej roztrzęsiona. Jakby pozbierała się już względnie po śmierci Jay’a. To dobrze. Każdy musi w końcu zostawić przeszłość za sobą.
Podeszli do Neil’a. Liza szturchnęła go w ramię. Dopiero wtedy zauważył ich obecność, zdjął słuchawki i odwrócił się.
- Witam. O co chodzi?
Wyciągnęła odznakę.
- Rozumiem. Weszliśmy wam w drogę. Rozstrzelacie nas za budynkiem czy…
Prychnęła. Doskonale wiedziała, jak postępować z takimi pozerami.
- Kto was poinformował?
- Gówno ci powiem.
Ściągnęła usta w oznace zdenerwowania, piorunując go spojrzeniem.
- Świetnie. Mamy stosowne dowody, by stwierdzić, że był to sprawca. Ale skoro wolisz tak się bawić, w porządku. Postawimy ci zarzuty utrudniania śledztwa, ukrywania tożsamości groźnego przestępcy oraz obrazy funkcjonariusza. Kilka latek by ci za to groziło. Więc radziłabym ci być grzecznym chłopcem. Masz ostatnią szansę. Tik tak, tika tak…
Mężczyzna wyraźnie spanikował. Starał się tego jednak po sobie nie poznać. W zdenerwowaniu przeczesał włosy i oparł głowę na dłoniach. Nogi mu się trzęsły.
- Ale ja nic nie wiem, ok?! Mam w dupie, kto nas poinformował! Nie na tym polega moja praca! Zapytajcie Errona, on powinien wiedzieć takie rzeczy.
Poklepała go po ramieniu protekcjonalnie.
- Grzeczny chłopiec. Tak trudno było przyznać się do swojej niewiedzy?
- Zostaw mnie, kobieto!
W pośpiechu założył słuchawki i odkręcił się przodem do monitora. Z westchnieniem politowania dla edytora, skinęła dłonią Johnowi, by szedł za nią. Gdy udało jej się dogonić będącego ciągle w ruchu mężczyznę, zaczepiła go.
- Och, dzień dobry. O co chodzi?
Pokazała mu odznakę.
- Przychodzimy w sprawie wczorajszej wiadomości. Zebraliśmy dowody świadczące, że informatorem nie była wcale przypadkowa osoba. Musimy poznać jego tożsamość.
Skinął głową.
- Rozumiem. Osoba ta przysłała nam jedynie list, do tego nie odręczny. Wydaje mi się nawet, że podpisała się wyłącznie inicjałami. List ten otrzymała jedna z naszych prezenterek, Susanna. Na kopercie nie zauważyłem adresowania, możliwe więc, że dostarczono go osobiście. Była pewna jego autentyczności, wręczyła mi go przedwczoraj z dużym przejęciem. Sam nie uwierzyłbym w jego treść i nie wykorzystał go w wiadomościach, z wielu innych źródeł dotarły do mnie jednak zdjęcia i nagrania, co do których autentyczności nie mogłem mieć wątpliwości.
- To zrozumiałe. Co stało się z listem?
- Oddałem go Susannie. Nalegała, by go odzyskać. Proszę ją o niego poprosić. Jestem pewien, że niezwłocznie wam go dostarczy. Wszyscy chcemy, by ktoś tak niebezpieczny i bestialski został szybko ujęty. Do widzenia.
Skinęli sobie głowami. Liza spojrzała na zegarek.
- Kurczę! Mamy mało czasu.
Podbiegła w stronę Charlotte, która niosła im dwa papierowe kubki z parującą kawą. Przejęła oba z jej dłoni, jedną szybko przekazując Johnowi.
- Susanna tam jest?
- Tak, tylko się - patrzyła, jak biegną w stronę bufetu - …śpieszcie.
Zatrzymali się przy urodziwej brunetce. Liza obdarowała ją szybkim, silnym uściskiem dłoni.
- Liza Grice.
- Susanna Reid. A ten przystojny człowiek za tobą to…
- Mój przełożony, agent John Weyn.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Agent?
Pokazali jej odznaki jednocześnie. Z aktorską wprawą starała się ukryć zestresowanie.
- O co chodzi? – zapytała nieco mniej życzliwie i pewnie.
- Prowadzimy śledztwo na temat zamordowanej kobiety, o której mówiłaś wczoraj w wiadomościach. Dowody wskazują, że waszym informatorem był sam sprawca. Doszły nas słuchy, że otrzymałaś od niego list, a świadek twierdzi, że na kopercie brakowało adresowania, dostarczył go więc osobiście, jak się zdaje. Czy możesz nam zdradzić, kim on był?
- Nie wiem, nie znam go.
- Ale przyszedł osobiście?
- Nie pamiętam – odparła z drobną niecierpliwością.
Liza westchnęła.
- Nie pamiętasz czegoś, co stało się ledwie przedwczoraj?
- Mam słabą pamięć, zwłaszcza do ludzi, a w moim życiu ciągle coś się dzieje. List przyniesiono, ale nie wiem, czy był to kurier czy nadawca. Nie pytałam.
- Czy możemy dostać od ciebie list? Jest to ważny dowód w sprawie, a jeśli sama nam go nie oddasz, będziemy zmuszeni wrócić później, tym razem z nakazem przeszukania.
- Zdaje się, że oddałam go Erronowi.
- A on zwrócił go tobie po zapoznaniu się z treścią.
- W takim razie go wyrzuciłam – wzruszyła ramionami.
Liza traciła cierpliwość. Ta historyjka traciła już wiarygodność.
- Zapytam raz jeszcze, czy możesz mi powiedzieć cokolwiek na temat człowieku, który przyniósł ci list?
- Naprawdę, nie wiem. Nie pamiętam. A teraz przepraszam, muszę wracać do pracy.
Operator krzyknął, machając do niej ręką.
- Za minutę wchodzimy na wizję, ludzie!
- Idę! – odkrzyknęła i bez pożegnania udała się na swoje miejsce.
Liza i John wyszli z chmurnymi minami. Na zewnątrz było wietrznie. Liście spadały z drzew i frunęły na wietrze. Jesień rozpoczęła się już na dobre. Chmury nad ich głowami ciemniały coraz bardziej.
- Wierzysz jej? – zapytała, usiłując przytrzymać poły płaszcza razem.
- Niezbyt. Wydaje mi się, że kogoś kryła. Myślisz, że jest wspólniczką albo coś w tym rodzaju?
- Nah. Widziałam, jak jej oczy stają się jaśniejsze, a źrenice się zwężały. Powstrzymywała łzy, a w dodatku bała się. Tego ukryć niestety się nie da. Oczy nie potrafią kłamać.
Oboje wiedzieli, co jest nie tak. Kobieta była zastraszona. W takim razie nie pozostawało im nic innego, jak dać jej spokój. I tak będzie trzymała się swojej wersji i nic im nie powie. Sprawca jednak nie będzie mógł mieć stuprocentowej pewności co do jej dyskrecji, jeśli będą ją ciągle nagabywać. Wtedy uciszyłby Susannę raz na zawsze. Nie mogli narażać jej życia.
Ni stąd ni zowąd nastąpiło oberwanie chmury i lunął rzęsisty deszcz. John objął Lizę i oboje biegiem ruszyli do auta.
{***}
Kiedy dotarł do agencji, absolutnym priorytetem było dla niego wstąpienie do laboratorium Toma i kostnicy, gdzie zapewne znajdzie Franka. Wszystko to dziać się miało akurat w momencie, w którym ktoś mu bliski właśnie wpadał w tarapaty i potrzebował pomocy. Skąd jednak miałby to wiedzieć?
Pierwszym punktem na jego drodze była zdecydowanie kostnica. Tych wiadomości potrzebuje o wiele bardziej niż składu chemicznego trawy obok zwłok. Był to rzecz jasna wyłącznie jego kąśliwy humor. Tego dnia nie mógł poszczycić się szczególnie lotnym samopoczuciem.
Przy wejściu włożył rękawiczki i zawiesił na szyi maskę ochronną. Ostrożności nigdy za wiele. Frank w swym niebieskim fartuszku wygwizdywał właśnie „Livin’ on a Prayer” nad ciałem drugiej ofiary seryjnego, jak już przypuszczali, mordercy.
- Bon Jovie. Aż tak ci wesoło?
Wszyscy pytali go o to, jak może zachować zimną krew i beztroskość wobec licznej śmierci i widoków martwych ciał. Prawda była taka, że bez tego zwariowałby w tej pracy. Tnąc kolejnego, po tysiącach poprzednich, trupa, nie sprawia to już żadnego problemu.
- Gdyby nie to, że była tak młoda, odtańczyłbym Macarenę.
Zamykało to całkowicie ten temat.
- Coś znalazłeś?
Westchnął, drapiąc się dłonią po szczecinie na brodzie.
- Zależy, czego szukasz.
John przekrzywił głowę w wyrazie niemego zdziwienia.
- Wszystkiego, co przydatne. Masz z nią jakiś problem?
- Można by tak powiedzieć. Jej koleżanki dotyczy to samo.
Spojrzał najpierw na jej twarz, a później na zawartość rozciętej klatki piersiowej.
- Brakuje kilku organów, ale prócz tego…
- Nie to miałem na myśli. Sprawca to nie amator, ani też na pewno nie byle szary, przeciętny człowiek. Wie, co robi i wie, jak to zrobić. Jest dla nas za sprytny.
W osłupieniu zdobył się tylko na niezrozumiały gest dłonią. Gdy ochłonął, odezwał się ponownie.
- Żartujesz, prawda?
- Nie śmiałbym.
Pięćdziesiąt lat. Tyle doświadczenia miał na koncie stojący przed nim koroner, syn chirurga z wieloletnim stażem i pielęgniarki wojennej.
- Co masz na myśli? – zapytał najspokojniej, jak mógł.
- Cóż, ona… Zacznijmy od tego, że z blizn nie mogę nijak wyczytać, kiedy się zasklepiły. Byle jakie środki do tego nie wystarczą. Coś tam uszkodzono, ale nie mogę uznać, kiedy i jak. Chronologii działań nie wyczytam. Co było zrobione przed, a co po śmierci? Nie wiem. Czas zgonu? Szeroki pułap.
- Chcesz mi przez to powiedzieć…
Skinął głową smutno.
- Wiele się tam wewnątrz stało, ale nie wiem o nich nic. Ten człowiek ma wiedzę medyczną tak wielką, że… to chyba morderca doskonały.
John w ataku furii zrzucił ze stolika jakąś fiolkę rozmiarów małego wazonu. Rozbiła się z brzękiem, rozlewając niebieską zawartość niczym swą krew. Złapał się rękoma za pulsujące bólem skronie i czoło. Cyrk. Cyrk. Cyrk. Mogiła.
- Nie ma zbrodni doskonałej! Nie ma i nigdy nie było! – ruszył do wyjścia, a tuż przed drzwiami odwrócił się mierząc w Franka palcem oskarżycielsko – Szukaj w nich wszystkiego i niczego, chcę coś mieć, nawet, gdyby miał to być włos kota sprzed ośmiu lat!
Po wyjściu żałował, że drzwi są automatyczne. Chętnie trzasnąłby nimi z całej siły. Frank westchnął smutno. To wszystko przez Monicę i Jesabelle. John musi zostawić wreszcie tę sprawę za sobą. Monica umarła w wypadku, który nie był planowany. Nic nie wskazywało na premedytację. On jednak wciąż szukał tego, kto ją zabił. Była to jedyna sprawa, której nie udało mu się dotąd zamknąć.
{***}
Z mieszaniną furii i zmęczenia wpadł do laboratorium niczym burza. Miał wielką nadzieję, że tutaj sprawy mają się lepiej.
- I? Masz coś dla mnie?
Tom uniósł wskazujący palec prawej dłoni, zamierzając odpowiedzieć, ale zamilknął na widok twarzy Johna. Opuścił dłoń w zwolnionym tempie.
- Wszystko ok?
- Tak. Co wiemy?
Bez dalszego ociągania spojrzał w stronę stołu, na którym porozkładane strategicznie były dowody, jakie dotąd zgromadzono. Zbiór, jak na dwie ofiary, nie należał do szczególnie imponujących; część z nich pozostawiała po sobie raczej spekulacje niż fakty. John nie wyglądał na zadowolonego, patrząc na nie. Tom czuł się skrajnie inaczej – lubił, gdy miał nad czym uporczywie pracować. Zwariowałby, jeśli wszystko w tej pracy układałoby się samo. Zdecydował się zostać kryminologiem laborantem przez swą miłość do zagadek.
- Powiązania są jasne. Listy; które, tak na marginesie, nie noszą żadnych wyraźnych śladów istnienia kogokolwiek w ich pobliżu, a co dopiero pozostawionych przez sprawcę, są zupełnie nie naruszone; to nie jedyne, co mnie w tym upewnia. Blizny, które tak szczegółowo poleciłeś mi zbadać, mogą być świeże lub nie. Zadziwiające byłoby jednak, gdyby całkowicie przypadkiem do zabliźniania obu użyto starannie skomponowanej mieszanki. Komuś zależało wyjątkowo mocno na szybkim ich zabliźnieniu.
Brzmiało to obiecująco. Kiwnięciem głowy zasugerował mu, by kontynuował. Lecz Tom wyraźnie czekał na pytania. Odkaszlnął i odezwał się jakby zza mgły.
- Co to była za mieszanka?
Młody mężczyzna niemal odskoczył z emocji, nim jeszcze skończył pytanie. John wiedział, co to oznacza. Miał dla niego coś ciekawego, co poruszy całym śledztwem. Czyżby właśnie wyszli ze szczerego pola?
- Czyste, potężne połączenie trzech substancji. Sprawca doskonale wiedział, co zrobić. Takie stężenie zszyłoby konia. Adrenalina, anturium, alantoina. Dostęp do czystych substancji o tak wysokim stężeniu pierwiastków gojących rany mają tylko… lekarze.
John otworzył oczy w lekkim zdziwieniu. Ta praca nauczyła go, że każdy może stać się mordercą, choćby nawet nic nie wskazywało na to przez całe jego życie. Perspektywa osoby, która z jednej strojny ratuje wiele istnień, a z drugiej seryjnie niszczy inne, wydawała się mimo wszystko niebywała.
- Jesteś pewien?
- Tak. Nasz sprawca ma zapewne coś wspólnego z chirurgią.
Podrapał się po głowie, patrząc w podłogę z zakłopotaniem. Człowiek może pochodzić z dowolnego kraju, pracować w dowolnym szpitalu w dowolnej specjalizacji, mieszkać w dowolnym miejscu, lecz wiadomo, że jest lekarzem. Wpadanie do szpitali w obrębie całego kraju nie wchodziło w rachubę – każdy zareagowałby oburzeniem na tego typu spekulacje. Drażliwy temat. Zresztą – sprawca wydawał się za sprytny na podjęcie pracy w miejscu popełniania harakiri od razu po pojawieniu się w nim. Sprawę tą należało odłożyć na później.
- Coś jeszcze?
Skinął głową z zadowoleniem.
- Choć nie ma już śladów nakierowujących nas na to, kim jest zabójca, wiemy coś jeszcze. Pierwsza rzecz; wydaje się, że cenił wnętrze tych kobiet – John zmierzył go pytającym spojrzeniem – Z obu wyjęto starannie kilka organów. Gdyby nie ich wyraźny brak, nigdy nie powiedziałbym, że manipulowano wnętrznościami ofiar. Jest tam bardzo czysto, a przynajmniej tak czysto, jak może być w organizmie człowieka. Nie udało mi się jednak ustalić, czym zatamowano krwawienia, odseparowano płyny czy wycięto organy.
- Co wyjęto?
- Serce, wątrobę i kilka innych… Co ciekawsze, wylano z nich całą krew. Wszystko wskazuje na to, że zabrano to, co najbardziej wartościowe wśród zawartości brzucha. Wiele badań uznaje, że wspomagają one zdrowie. Mamy na celowniku Hannibala Lectera.
Starał się nie pokazać po sobie zaskoczenia. Zamiast tego zadał kolejne pytanie, wypowiedziane dziwnie zdawkowym tonem.
- A druga rzecz?
Tom miał coś, co przebije poprzednie informacje. Widział to w błysku, jaki przeskoczył w jego oczach.
- Druga rzecz to zdjęcia. Miniatury włożone w oczodoły ofiar.
A więc o to chodziło z oczami. Wkładał tam maleńkie zdjęcia. Tylko… po co? Młodszy ciągnął dalej, nie spoglądając nawet w stronę szefa. Nie mógł oderwać zafascynowanego wzroku od powiększeń dowodów, o których rozprawiał z emocją i zaangażowaniem.
- W prawym znajdowało się zawsze zdjęcie ofiary. Żywej, ba!, szczęśliwej! Uśmiechały się do osoby robiącej zdjęcie. Ufały jej, ale nie tylko. Rozszerzone źrenice, widzisz?
Nie był zbyt biegły w znajomości psychologii. Ale tę oznakę już znał.
- Patrzenie na osobę, którą darzy się głębokim uczuciem.
- Tak. Ufały, kochały, troszczyły się. Były szczęśliwe. Szybko nawiązywał z nimi głęboką znajomość. W drugiej zaś, lewej dziurze znajdziemy zdjęcie… lalki.
- Lalki?
- Tak, lalki. Idealnie odwzorowana ofiara w postaci lalki.
Pokazał mu wszystkie zdjęcia. Przyjrzał się im z zaciekawieniem. Po oględzinach westchnął głęboko, potarł brodę pokrytą szorstkim meszkiem i spojrzał na Tom’a.
- Ok, to już coś. Daj mi znać, gdybyś zauważył coś jeszcze. Kiedy pojawi się kolejna ofiara, dostarczę ci materiały w trybie natychmiastowym. Może w jakiś sposób na świeżo odkryjesz coś więcej – wyszedł, kiwając głową.
- Jasne – machnął mu na pożegnanie.
John po drodze do gabinetu nie odwrócił się ani razu. Jego wzrok był nieobecny, a głowa pogrążona w szarych myślach. Hannibal Lecter rozkochujący w sobie kobiety. Akurat na jego zmianie. To musiał być żart.
{***}
Tego wieczora siedział w biurze tak przygnębiony jak jeszcze nigdy. Po raz pierwszy spotkał się z taką sprawą. Ekscentryczny człowiek zdobywa zaufanie i miłość kobiet, po czym zabija je bestialsko, pozyskuje od nich kilka organów, które następnie zjada i wyrusza do pracy, by uratować kilka istnień. Niewiarygodne. Ale nie to było  tym najgorsze. Kompletny brak śladów, jakiegokolwiek punktu zaczepienia – to był duży problem. Brak logiki w działaniu sugerował, że sprawca jest niestabilny psychicznie. Jednocześnie, to, jak wykonywał swoje zadania, dowodziło ogromnej inteligencji i sprytowi. Cóż za pokręcony człowiek.
Nagle zadzwonił telefon, przerywając jego gęsty potok myśli. Podniósł słuchawkę, przepełniony złymi przeczuciami. Sprawdziły się.
- Już tam jedziemy – odparł i rozłączył się.
Westchnął ciężko. Jeszcze więcej bałaganu. W dodatku musi kogoś w ten bałagan wciągnąć. Nie wiedzieć czemu od razu na myśl przyszła mu konkretna osoba. Chwycił płaszcz u drzwi i wyszedł na korytarz agencji, podążając wprost do ustalonego przez umysł celu.
{***}
Stał nad brzegiem Tamizy, wpatrując się w horyzont z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony słońce zachodzące nad rzeką było pięknym widokiem, a z drugiej symbolizowało koniec. Dzień w jego dobroczynnym świetle odchodził, a w jego miejsce miała nastać noc, mroczna i nieprzenikniona, pełna tajemnic, które niełatwo jest odkryć. Większość przestępstw dzieje się pod jej o słoną. Ma w sobie coś, co sprawia, że nawet przeciętny człowiek głupieje. „Pamiętaj, synu, nic dobrego nie dzieje się po drugiej nad ranem”. Noc jest jak kobieta. Nieprzenikniona, tajemnicza, zaborcza. Choć doprowadza cię do szaleństwa, musisz się jej poddać lub owinąć się kokonem i udać, że nigdy nie nadeszła. Innego wyboru nie ma.
Dwóch mężczyzn w granatowych kombinezonach, ciężkich butach i czapkach z daszkiem wyciągnęło właśnie na brzeg martwe ciało. Para, która wybrała się na romantyczny spacer, zauważyła łódź dryfującą na wodzie. W tym miejscu woda była płytka i bezpieczna dla większości ludzi, dlatego nie odgrodzono go w żaden sposób. Codziennie setki takich par przechadzało się brzegiem tej rzeki. Ta jednak spotkała na swej drodze niebywałą atrakcję. Trudno tylko uznać, czy pozytywną. Chłopak, poproszony przez dziewczynę o sprowadzenie łódki, przedarł się przez wodę. Chwycił się drewnianej konstrukcji i posłał ukochanej uśmiech, lecz na widok wnętrza schwytanego środka transportu momentalnie pobladł. Zawiadomił dziewczynę o tym, co widział, gdy dzwonił na policję. Jej reakcja skłoniła go do wykręcenia również numeru pogotowia.
Świadkowie wciąż byli nieopodal; chłopak stał przy karetce. Gdy kątem oka John zauważył, jak dziewczyna, odzyskawszy przytomność, lecz nadal drżąc na całym ciele wychodzi z jej wnętrza, skinął głową na zaprzyjaźnioną agentkę. Odpowiedziała tym samym i ruszyła, by przesłuchać oboje. On dalej wpatrywał się w nurt Tamizy. Z zadumania wytrącił go dopiero ktoś klepiący go w ramię po przyjacielsku. Odwrócił się. Za sobą ujrzał pomarszczoną, radosną twarz koronera, chowającą się w gąszczu białej jak piana na rzece brody. Ten widok przypomniał mu o jego wybuchu w kostnicy.
- Witaj, Frank – podał mu dłoń formalnie – Wybacz mi ten ostatni atak furii u ciebie. Byłem tym wszystkim potężnie zdenerwowany.
- Rozumiem. Nawet bardziej, niż może ci się wydawać – drugie zdanie dodał jakby ciszej.
- Hmm?
- Nic, nic – machnął ręką lekceważąco – No, nie powiem, miło jest wyrwać się z biura dla takich widoków.
To przypomniało mu o pytaniu, którego jeszcze nie zdążył zadać.
- Dlaczego wyszedłeś w teren?
- Pomyślałem, że może oględziny na świeżo dadzą lepszy wynik. Sprawa i tak jest trudna, wolałbym więc przeoczyć jak najmniej istotnych szczegółów.
Ekipa ułożyła już ciało na brzegu, nieopodal jego stóp. Spojrzał przelotnie na spokojną, poszarzałą buzię dziewczyny, po czym szybko przeniósł wzrok na kolegę po fachu.
- Dobrze. Rób, co uważasz za konieczne.
Frank skinął głową gorliwie, podszedł do ofiary i zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu kilka razy pomrukując coś niezrozumiałego. Przyklęknął przy niej i otworzył swoją obszerną torbę lekarską z czekoladowobrązowej owczej skóry. Rozpoczął rutynowe badania, zapisując coś skrupulatnie drobnym maczkiem w notesie, aż przeszedł do dogłębniejszych oględzin. Na koniec otworzył zamknięte od samego początku powieki i zajrzał do środka. Oczy, choć pewnie odłączone od reszty, zostawiono na miejscu. Cała postać kobiety wydawała się spokojna i bardziej… hmm, słowo peaceful byłoby tu na miejscu, trudno jednak przetłumaczyć je odpowiednio na język polski. W każdym razie – kobieta zdecydowanie odeszła w przyjaznych warunkach i z godnością. Ani śladu zmasakrowania podobnego do poprzedniczek, gdyby nie liczyć łez namalowanych krwią na jej policzkach.
Była to urodziwa kobieta. W jej rysach było coś jakby połączenie klasycznie hiszpańskiej twarzy z cechami europejskimi. Oczy miała średniej wielkości, orzechowe, nos klasycznie prosty i zapadnięty przy nozdrzach, jakby rzymski, a usta w sam raz pełne i kobiece na wzór grecki. Średniego wzrostu, szczupła, choć obdarzona przez naturę w sam raz. Włosy jej, gęste i błyszczące, miały unikalną, głęboko czekoladową barwę. Paznokcie miała zadbane, pomalowane korzennym lakierem. Dłonie, szczupłe i kobiece, o długich palcach pianistki, układały się wzdłuż ciała, odzianego w przemoczoną białą koszulę i ciemnoniebieskie dżinsy Wranglera. Nie można było odmówić jej urody. A przy tym była tak naturalna w swym wyglądzie, jakby chciała być przykładem, że śmierć to nieuchronna kolej rzeczy, której nie należy się obawiać.
Raz jeszcze przyjrzał się oczom, podnosząc głowę ofiary i przechylając ją lekko do przodu. Zaskoczony, nakreślił coś jeszcze w notesie i powstał, odwracając się do Johna.
- Myślę, że ta ofiara nie jest dziełem tego, kogo szukasz.
Odpowiedziało mu pełne zdziwienia spojrzenie. Nie usłyszał natomiast żadnych pytań, ciągnął więc dalej.
- Po pierwsze, nie jest w żaden sposób zmasakrowana. Odeszła w spokoju i widać to już na pierwszy rzut oka. Drugie to brak blizny na brzuchu. Wystarczy spojrzeć na zmoczoną koszulę przylegającą do ciała. Trzecie, co mnie zaskoczyło chyba najbardziej, to jej oczy. Są na miejscu. Nikt ich nawet nie tknął i to mogę ci obiecać. A po czwarte jestem pewien, że mogę ustalić czas zgonu między czwartą po południu a dziewiętnastą. Jest chłodna i nie słyszę oddechu. To tyle. Ta kobieta równie dobrze mogła zostać uduszona, otruta lub umrzeć z wyziębienia. Nie sądzę, by miała cokolwiek wspólnego z twoim Hannibalem.
Funkcjonariusz prowadzący łódkę do brzegu zbliżał się w czasie tego wywodu do celu. Gdy zacumował dowód na mieliźnie, podszedł do Johna.
- Znalazłem jej buty. Są w środku.
Nim ruszył na dół zamienił z Frankiem krótkie spojrzenie mówiące o tym, że jego teoria może jednak okazać się błędna. Koroner w milczeniu czekał na rozwój wydarzeń.
Tymczasem John założył już rękawiczkę na prawą dłoń i chwycił but na obcasie, oglądając go pod światło. Odłożył go na miejsce i wyjął ze środka list. Teoria Frank’a podupadała. Dzięki Bogu, inaczej musiałby rozpoczynać zupełnie nową sprawę. Już ta jedna sprawiała mu wystarczająco trudności.
„WITAM, SZANOWNY PANIE KOMISARZU! PRZYKRO MI, ŻE PO RAZ KOLEJNY MUSZĘ PISAĆ DO PANA W TAK SMUTNYM DNIU. NAWET DLA MNIE JEST TO OKROPNA TRAGEDIA. ŚMIERĆ LAURY, KTÓREJ CIAŁO MA PAN PRZED SOBĄ, BYŁA DLA MNIE NIE LADA SZOKIEM. DO DZIŚ JEST. KOCHAŁEM TĘ PIĘKNĄ KOBIETĘ, A JAKŻE! CHOĆ PAN ZAPAEWNE SZCZERZE WĄTPI W MOJĄ ZDOLNOŚĆ DARZENIA KOGOKOLWIEK UCZUCIEM. MOŻLIWE, ŻE NIE BEZ POWODU. ALE LAURA JEST INNA. NA ZAWSZE ZACHOWAM JEJ WSPOMNIENIE W SWOIM SERCU, CHOĆ JEST NIEUCHRONNE TO, CO JUŻ SIĘ  WYDARZYŁO. ZE MNĄ BYŁABY W NIEBEZPIECZEŃSTWIE. TAK BĘDZIE DLA NIEJ NAJLEPIEJ, CZYŻ NIE? NIA MA PAN SERCA DO PRZESŁCUHAŃ, A LAURA JEST MOIM SERCEM. DAĆ JĄ W WASZE RĘCE TO JAK UWOLNIĆ EGZOTYCZNEGO PTAKA TYLKO PO TO, BY POŻARŁY GO WILKI. TERAZ TEŻ JEST WASZA. ALE NIE TAK, JAK JEST MOJA. I JUŻ NIKT NIE POSIĄDZIE JEJ TAK, JAK JA JĄ POSIADŁEM. WY WSZYSCY MOŻECIE JEDYNIE OBEJŚĆ SIĘ SMAKIEM. NIE POZWOLIŁBYM JEJ SKRZYWDZIĆ NIKOMU. TERAZ MOGĘ BYĆ SPOKOJNY, ŻE ODESZŁA SZCZĘŚLIWA I SPOKOJNA. R.”
Wrócił na górę i zamachał przyjacielowi listem przed nosem.
- To w stu procentach on.
- I co teraz? – zapytał niepewnie.
- Nie wiem. Szukamy, aż coś znajdziemy.
Komórka starszego z mężczyzn rozbrzmiała melodią „Dark Paradise” Lany Del Rey. Speszony wyciągnął telefon z kieszeni.
- Córka słucha – mruknął do niego, po czym otworzył klapkę – Frank Dawson, słucham?
Po krótkiej rozmowie skinął głową nieznacznie i odparł:
- Za moment będę.
Zebrał wszystkie rzeczy i ruszył do auta, rzucając przez ramię do Johna:
- Muszę jechać do drugiej ofiary.
Niemal go nie usłyszał. Był pogrążony w rozmyślaniach, patrząc na sylwetkę ukochanej sprawcy leżącą na trawie kilka metrów od jego stóp.
{***}
Sam całe szczęście znalazła czas, by zająć się drugą ofiarą. Była to prośba Johna, nie mogła więc odmówić. Zresztą, ciekawiła ją ta sprawa. Miała w sobie domieszkę czegoś nieznanego, groźnego i zaskakującego. Dawno nie obserwowała miejsca zbrodni i martwego ciała z taką uwagą. Koło blondynki drobnej postury leżała para tenisówek, a do jednej z nich wepchnięto jakiś papier. Rozwinęła go. Treść skierowana była zdecydowanie do Johna.
„ŻYWIĘ GŁĘBOKĄ NADZIEJĘ, ŻE TO NIE PAN CZYTA TEN LIST PIERWSZY. PANNA OBOK JEST JEDYNIE ZMYŁKĄ, BY ZBYT WIELE OSÓB NIE ZEBRAŁO SIĘ PRZY LAURZE. NIE CHCIAŁEM, BY PODZIWIANO JĄ W TYM STANIE, A ZWŁASZCZA, ŻE NIGDY NIE PRZEPADAŁEM ZA ŁASYMI SPOJRZENIAMI INNYCH MĘŻCZYZN NA NIĄ. TO PAN PROWADZI JEDNAK TĘ SPRAWĘ I TO PANU ZAMIERZAŁEM POWIERZYĆ MOJĄ KOBIETĘ W OPIEKĘ. MIEJMY NADZIEJĘ, ŻE DOTARŁ PAN DO NIEJ PIERWSZY, A TĄ TU ZAJMUJE SIĘ JEDNA Z POWOŁANYCH PRZEZ PANA EKIP. DZIĘKUJĘ ZA ZAANGAŻOWANIE. ZRESZTĄ, SZCZERZE MÓWIĄC, SPRZĄTACIE MÓJ BAŁAGAN. A.”
Sprawca osiągnął to, czego pragnął. Nie mogła wyzbyć się wrażenia, że pogrywał z nimi i jak na razie gry nie zakłócało nic. Niebawem wbije im mata i tylko czekać, aż zapadnie też szach.
Wyjęła z kieszeni telefon i wykręciła numer Franka. Potrzebowała jego pomocy. Sama lepiej radziła sobie z wyciąganiem faktów z żywych niż zmarłych.
{***}
Siedział w biurze od dwóch dni jakiś struty. Żadnych wieści o ostatnich ofiarach, które znaczyły z pewnością coś innego niż poprzednie. Gra przybrała niespodziewany zwrot akcji. Dwie jednego wieczora. Tylko jedna naprawdę zmasakrowana, blondynka, nie znacząca chyba wiele w całym przedsięwzięciu. Inicjały pod listami, każdy zupełnie inny. Wziął wszystkie cztery do rąk i spojrzał na nie z zastanowieniem. Treść znał już niemal na pamięć. Nagle coś przyszło mu do głowy. Ułożył listy w kilka kombinacji, a wreszcie, od pierwszej do ostatniej ofiary. S. T. R. A. To musiało coś znaczyć.
Nim zdążył nacieszyć się swym nowym odkryciem i zanalizować je, do gabinetu wbiegł jakiś zdyszany stażysta.
- Pan Dawson… kazał… przekazać, że… zwłok… nie ma…
- Co?? Czyich?! – wstał gwałtowanie.
- Jakiejś… Laury… zni-zniknęły…
Otworzył oczy szeroko.
- Jak?! Jak, do cholery?! Wyszły?!
- Nie wiem… proszę pana… - dopiero teraz z wolna odzyskiwał oddech.
Zadzwonił telefon. Odebrał, usiłując nie krzyczeć do słuchawki. Gdy usłyszał, o co chodzi, wydarł się niczym lew, trzaskając nią z całej siły. Na chwytaku do słuchawki pojawiło się pęknięcie.
- To co… z tymi zwłokami?
- Nie wiem. Teraz mam ważniejsze sprawy na głowie.
{***}
Jechał na złamanie karku na miejsce zbrodni. Kolejna ofiara. Właściwie, trzy. On zajmie się tą niedaleko Big Bena, nim turyści zdążą ją zauważyć. Na szczęście był już niemal środek nocy i mało kto kręcił się po takich miejscach. O ile dobrze usłyszał, druga znajdowała się gdzieś w okolicach Tower Bridge. Wysłał tam Lizę i Davida. Wydawali się speszeni jego wyborem, choć nie wiedział, czemu. Mimo to bez sprzeciwu wsiedli razem do auta i odjechali w swoim kierunku. Trzecia znajdowała się w jednym z parków. Nie pamiętał już, w którym. Był wyczerpany, zmęczony i znużony ostatnimi dniami, nie spał już kilka nocy pod rząd, jechał na litrach kawy i napojów energetycznych. Wrak człowieka. Skupiał się już tylko na doprowadzeniu całej sprawy do końca i zapomnieniu o niej na zawsze. Niczym niechciany sweter wydziergany przez babcię na Święta, chciał schować wszystko, co związane z tą konkretną sprawą do półki i wyrzucić klucz.
Dojechał w miejsce zdarzenia. To, co zobaczył, momentalnie otrzeźwiło mu umysł. Zaginiona kobieta.
Podniósł kartkę wetkniętą do identycznych co jeszcze dwa dni temu butów na obcasach. Zawierała tym razem inną wiadomość.
„ZGUBA ODNALEZIONA, CZYŻ NIE? UZNAŁEM, ŻE NIETAKTEM BYŁOBY LICZYĆ JĄ JAKO JEDEN WYBRYK. POZA TYM, DO ROZWIĄZANIA ZAGADKI POTRZEBUJECIE JESZCZE RAZ TEJ SAMEJ LITERY. TEJ SAMEJ KOBIETY RÓWNIEŻ. NIE POZWOLIŁBYM, BY MUSIAŁA DZIELIĆ SIĘ CZYMKOLWIEK Z INNĄ. I PAMIĘTAJ, MÓJ DROGI KOMISARZU – MIŁOŚĆ ZAWSZE UMIERA OSTATNIA. R.”
Ciało niejakiej Laury leżało w niezburzonej harmonii, a księżyc oświetlał jej twarz, tworząc na niej grę cieni.
{***}
- Liza, ja…
- Nie. Zostawmy ten temat. Raz na zawsze. Wracanie do niego nic nie rozwiąże, może nawet pogorszy. A mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. Skręć tutaj – wskazała ulicę po prawo.
W milczeniu wykonał polecenie. Głęboki oddech przez nos brzmiał jak połączenie ulgi i nowego zmartwienia. Mieszanka niemal absurdalna.
- Jesteśmy – obwieściła, skinięciem głowy kierując jego wzrok na żółte taśmy policyjne.
 Chaszcze nieopodal Tower Bridge nad stromym brzegiem. Stosunkowo dobre miejsce na porzucenie martwego ciała. Czy nie łatwiej byłoby jednak strącić je w odmęty, które łagodnie falując o tej porze wydawały się zupełnie czarną otchłanią bez powrotu? Sprawca chciał, by je zauważono. By znaleziono je akurat teraz, nie później, nie wcześniej. Przemyślane posunięcie.
Wyjęła kartkę z buta rudowłosej dziewczyny o zmasakrowanych, pociętych tępym ostrzem – co widać było po szarpanym cięciu – nogach, stojącego za kępką gęstej trawy.
„DLA NIEJ ZAPŁONĘŁA PIERWSZA GWIAZDA NA NIEBIE. DZIEŁO JAK KAŻDE INNE. SZTUKA WARTA RAZ MILIONY, RAZ ZŁAMANEGO CENTA. KOLEJNA ZAPŁATA ZA ZAUFANIE ZŁEJ OSOBIE. KOLEJNA NAUCZKA, ŻE TAK NIE WOLNO. TA NIE NALEŻY JEDNAK DO SOTRZEŻEŃ, KTÓRE MA SIĘ WCIĄŻ CZAS PRZEANALIZOWAĆ. SMUTNE, LECZ PRAWDZIWE. K.”
Coś było w tych słowach. Poetyckiego, bestialskiego, inteligentnego, szczerego. Bezwzględna i oziębła kalkulacja z nutą melancholii. Nietypowe, jak na seryjnego mordercę zabijającego każdą kobietę, która zdoła mu zaufać i przywiązać się zbyt mocno. Może w kolejnym wcieleniu będą bardziej rozważne. Spojrzała w niebo, jakby spodziewała się znaku od Buddy, że tak właśnie będzie. Ale nic nie nastąpiło. Niebiosa nie zamierzały rozwiać jej wątpliwości. Zamiast tego poczuła czyjś oddech na karku.
- Wszystko w porządku?
David miał nutę zmartwienia w głosie. Jakby wyczuwał, kiedy w jej duszy coś zaczyna się rozsypywać, odsłaniając stare rany i pytania, na które nie otrzymała dotąd odpowiedzi. Ukryła to wszystko pod fasadą zobojętnienia.
- Tak. Zawiadom Johna.
{***}
Samantha spojrzała na bestialsko wybebeszoną kobietę leżącą u jej stóp. Zbierało jej się na wymioty, lecz już dawno nauczyła się to powstrzymywać. Odetchnęła głęboko rześkim, nocnym powietrzem. Było zimne, nie drażniło płuc tak bardzo jak zapach nadpalonych włosów. Przechodzień rzucił peta w krzaki, a kiedy buchnął płomień, znalazł tę kobietę. Ugasił pożar i zadzwonił na policję. Teraz przesłuchiwali go funkcjonariusze. Raczej nie odpowie za zaśmiecanie środowiska. Tym razem jego niedbałość pomogła im w pracy.
Rutynowo sprawdziła buty ofiary. Pusto. Zaskoczona, podeszła do przesłuchiwanego.
- Co zrobił pan z listem?
Zdziwienie na jego twarzy wydawało się niemal szczere.
- Słucham?
- Z listem. Wyjął pan z jej buta list i nie odłożył już na miejsce. Gdzie on jest?
- Nie mam pojęcia, o czym pani mówi.
Sam straciła cierpliwość. Co za tupet.
- Jeżeli w tym momencie mi pan go nie odda, oskarżę pana o utrudnianie śledztwa oraz naruszenie dowodu. Czy wie pan, ile za to grozi?!
Mężczyzna wyraźnie stracił rezon. Rozejrzał się wokoło kilkakrotnie, przestępując z nogi na nogę, aż wreszcie wyjął z kieszeni bluzy zwitek papieru.
- Ja tylko chciałem iść z tym do gazet, wie pani, kiepsko u mnie ostatnio z kasą…
Machnęła ręką lekceważąco.
- Nie interesują mnie pana tłumaczenia, o ile nie mają żadnego związku bezpośrednio ze sprawcą.
- Ale mam informację, która może się przydać.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- A mianowicie jaką?
- To nic wielkiego, ale… Ta panna, o tam, w krzakach, to Lily Milthrope. Znam ją, bo mieszkała niedaleko. Uczęszczała do Oxfordu. Strasznie przenikliwa i mądra bestia, mówię pani, trudno byłoby ją wykiwać. A tu ktoś ją tak zaszlachtował. Aż żal patrzeć.
- Tak, to istotnie ciekawe. Dziękujemy panu.
Zebrała się do powrotu w okolice martwej.
- A co mamy z nim zrobić?
- Wypuśćcie! Jest niegroźny – zawołała, nie przerywając wędrówki ani też nie odrywając wzroku od kartki, którą właśnie rozkładała.
„BYŁA BARDZO INTELIGENTNA. MIAŁA DUŻY POTENCJAŁ. ALE GŁÓD UCZUCIA I BLISKOŚCI JĄ ZGUBIŁ. MYŚLAŁA, ŻE ZNALAZŁA JE U MNIE I TO JĄ ZAŚLEPIŁO. ZAMIAST TEGO OTRZYMAŁA WIĘC NAUCZKĘ, ŻE NAJWIĘKSZYM BŁĘDEM JEST UZALEŻNIANIE SIĘ OD KOGOKOLWIEK I ŚLEPE PODĄRZANIE CZYIMIŚ ŚLADAMI. NIECH INNI WYSTRZEGAJĄ SIĘ TAKICH BŁĘDÓW. JUTRZEJSZEJ NOCY WIELU BĘDZIE MUSIAŁO TRZYMAĆ SIĘ NA BACZNOŚCI. JAK SĄDZĘ, JA RÓWNIEŻ. E.”
Znów nowy podpis. Musiały coś znaczyć, z pewnością. Schowała kartkę do woreczka foliowego najostrożniej, jak potrafiła. Musiała niezwłocznie dostarczyć ją Johnowi. Wszystko powinno ułożyć się w całość. Jaką? Tego jeszcze nie mogła być pewna.
{***}
Tej nocy nie tylko nie zmrużył oka, ale nawet nie wyszedł z biura. W swoim gabinecie, pogrążony w pracy, zapomniał o bożym świecie. Nie liczyło się nic. Liczyło się jedynie uporządkowanie tej okropnej sprawy. Znów starał się ułożyć listy w kolejności. Nie było to jednak takie łatwe.
S. T. R. A. to pewnik. Tyle udało mu się ustalić już wcześniej.
On znalazł drugie R. David i Liza K. Samantha dostarczyła mu list z E.
Coś tu jednak nie grało. Która umarła pierwsza, a która ostatnia? Wydał z siebie pomruk złości. Zniecierpliwienie targało nim od środka, szarpiąc jak dzikie zwierze uwięzione w zbyt ciasnej klatce.
Musiał się uspokoić. Ochłonąć. Chwycił fiolkę z tabletkami nasennymi i antydepresantami. Nie pomagały mu wcale ostatnich wieczorów. Doskonale nadawały się jednak, by przytępić emocje i nieznośne pulsowanie w czaszce, a wyostrzyć myślenie i skupienie na pracy. Łyknął więcej, niż powinien. Nie myślał już jednak do końca racjonalnie.
Spojrzał na listy. Przeczytał ich treść kilka razy na nowo. Wreszcie jego uwagę przykuły dwa konkretne zdania.
„DLA NIEJ ZAPŁONĘŁA PIERWSZA GWIAZDA NA NIEBIE” – list podpisany literą K.
„I PAMIĘTAJ, MÓJ DROGI KOMISARZU – MIŁOŚĆ ZAWSZE UMIERA OSTATNIA” – list podpisany literą R.
A może…
Ułożył je w kolejności, na jaką wskazywałyby wskazówki ukryte w wyżej wspominanych treściach.
K. E. R.
To brzmiało o wiele bardziej logicznie. Połączył oba człony.
S. T. R. A. K. E. R.
To zdecydowanie brzmiało jak nazwisko. Poszczególne litery tworzyły więc cały podpis. Straker. Nazwiskiem sprawcy jest Straker.
Hannibal Straker.
Ale dość żartów. Skoro doszedł do tego, może znajdzie coś więcej. Przeczucie podsunęło mu, by przyjrzał się mapie. Po krótkim zastanowieniu zaznaczył na ekranie miejsca, w których odnaleziono ciała. Pięć tworzyło pentagram. Dwa pozostałe, w których znaleziono niejaką Laurę, znajdowały się wewnątrz niego. Na pierwszy rzut oka były całkowitym przypadkiem. Zastanowił się nad tym, co pisał sprawca o jutrzejszym wieczorze. Nazwisko wydawało się kompletne. Skoro nie chodziło o kolejne zabójstwo, to… o co?
Raz jeszcze przyjrzał się mapie. Skoro pentagram był czym był, dwa pozostałe miejsca również musiały coś znaczyć. Zwłaszcza, że w obu znaleziono domniemaną ukochaną Strakera. Pod żadnym pozorem nie spodziewałby się, by ktoś taki jak on porzucił ukochaną w byle jakich miejscach.
A gdyby tak…
Nakreślił linię pomiędzy oboma punktami. Nic. Jeszcze jedną. A potem jeszcze. Wreszcie na coś trafił. Miejsce, w którym jutrzejszego wieczora miał odbyć się uroczysty bankiet na rzecz sierot w Afryce. John wykonał kilka nietaktownych o tej porze telefonów, ale osiągną to, czego szukał. Na liście gości widnieli niejacy G. i M. Straker. Wszystko układało się w spójną całość. A jednak… Dwoje osób. Przypadek? Wątpił. Zabrał tam kolejną kobiet ę? Możliwe, lecz… To nie to. Jedna z osób musiała być kimś innym.
Sprawa rozwiązana. Wreszcie. Sprawa…
Nim chociaż dokończył myśl, opadł bezwładnie na podłogę. Ilość środków nasennych przyniosła mu tym razem ukojenie, którego tak potrzebował, choć nie oczekiwał.
{***}
Tego dnia wszystko miało rozegrać się do końca. Karty wyłożono na stół. Teraz tylko należało je odsłonić i sprawdzić, w czyich rękach tkwi as.
We czwórkę wyruszyli niezwłocznie. By nie wyróżniać się z tłumu, przygotowali się należycie do swych ról. David i on mieli na sobie dobrze skrojone garnitury, zaś Samantha i Liza – piękne, wytworne suknie wieczorowe. Ledwie powstrzymywał się, by nie pożerać wzrokiem przyjaciółki. On i Sam znali się już wiele lat i byli ze sobą bardzo blisko – z pewnością jednak nie tak blisko, jak podpowiadały mu teraz zbereźne myśli. Całą siłą woli skierował swą uwagę na drogę i sprawę. Potem zastanowi się nad własnym życiem. Teraz trzeba było zakończyć tę sprawę, by zagościł w nim spokój.
Zatrzymali się w gąszczu innych aut. Większość gości napłynęła już do środka. Była to idealna pora, by wejść niezauważonym.
Uzbrojona po zęby ekipa funkcjonariuszy schowała się wraz ze swoim czarnym minivanem w gęstych zaroślach wokół zbiorowiska trzech czy czterech drzew, które ktoś przed laty posadził zbyt blisko siebie. Tworzyło to jednak idealną kryjówkę na takie okazje. Rozdzielili się, idąc do trzech różnych wejść.
- Gotowi? – zapytał, nim uchylił drzwi by wkroczyć.
- Gotowi – odpowiedział mu szmer w słuchawce wetkniętej głęboko do ucha tak, by nikt jej nie zauważył.
Pociągnął klamkę w dół i wszedł do środka. Sala przepełniona była ludźmi pogrążonymi w rozmowach, popijającymi drinki czy zajadającymi się przysmakami roznoszonymi przez kelnerki i rozstawionymi na stołach wokoło. Nikt nie podejrzewał, że w tym miejscu, w tym samym czasie, odgrywa się polowanie na seryjnego mordercę. Niebezpieczeństwo nie wisiało tu w powietrzu, odbierając dech i wzmagając czujność. A to chyba jeszcze gorzej.
Element zaskoczenia zawsze bywa tym, co daje największą przewagę.
Rozproszyli się po sali, szukając podejrzanego. Ciężko było jednak uznać, by ktoś rzucił się nagle z nożem na przypadkowego człowieka. Zadanie mogło należeć do jednego z najtrudniejszych, jeśli chodzi o próbę zdemaskowania sprawcy. Lepiej, gdy da rozejrzeć się bezpośrednio dziewczynom. Gdyby zagadnął obcego mężczyznę na bankiecie, byłoby to o wiele bardziej zaskakujące i nietypowe, niż filuterna kobieta zagadująca takiego właśnie.
- David, oddal się od Lizy. Łatwiej będzie jej zwrócić uwagę mężczyzn, gdy będzie sama. W tym czasie szukaj w tłumie tych, na których plakietkach zapisano Straker. Gdybyś znalazł jednego z nich, powiadom dziewczyny.
- Zrozumiałem. Przekażę jej, by zagadywała w tłumie.
- Samantho…
- Jasne. Już ruszam.
- Poczekaj. Spotkajmy się przy barze. Poproszę cię do tańca i rozejrzymy się wśród par wirujących na parkiecie.
- Idę w stronę baru – padła odpowiedź.
Ruszył w tym kierunku z nonszalancją rozglądając się wśród ludzi wokoło. Nikt nie wyróżniał się z tłumu. No, może prócz wyjątkowo przystojnego, młodego mężczyzny, na oko dwumetrowego, z kozią bródką i prostymi blond włosami, rozpuszczonymi do połowy żeber, a od tego momentu skrępowanymi przez metalowe obręcze nałożone na nie co kilkanaście, kilkadziesiąt centymetrów, aż do kolan, gdzie kończyły się na dobre. Na jego plakietce widniało coś na kształt R. Finnegan. To nie jego szukali.
Podszedł do baru i niby przypadkiem zajął miejsce po prawo od Sam. Zainicjował rozmowę brzmiącą, jakby dziś pierwszy raz widzieli się w swym życiu. Po krótkim wstępie poprosił ją do tańca i ruszyli na parkiet. W drodze minął ich David, nie poświęcając im nawet przelotnego spojrzenia.
Tymczasem Liza znajdowała się w przeciwległym końcu sali, gdzie bogaci hazardziści przepuszczali drobną część swojej fortuny. Jeden z nich uśmiechnął się i skinął na nią dłonią, by podeszła. Nie mogła zauważyć jego plakietki z nazwiskiem – była przyczepiona do płaszcza, który powiesił na krześle i zasłaniał teraz plecami. Podeszła do niego.
- Jestem Matt, piękna pani. A jak brzmi twoje imię?
- Liza – podała mu dłoń, po którą wyciągnął rękę. Złożył na jej wierzchu przelotny odcisk ust.
- Zostań, moja droga. Może przyniesiesz mi szczęście.
Uśmiechnęła się najpłomienniej, jak tylko potrafiła. Zdawało się, że usatysfakcjonowała tym nowopoznanego. Gdy on manipulował żetonami, przyjrzała mu się ukradkiem.
Był średniego wzrostu, a może nawet niskiego. Włosy barwy ciemnego brązu podkreślały blask jego przenikliwych oczu. Choć wydawał się szczupły, kiedy wyciągnął ramię, by zagarnąć wygraną, pod rękawem koszuli dało się zauważyć wyraźny zarys mięśni. Coś w jego twarzy upodabniało go do niebezpiecznej, dzikiej istoty. A jeśli zauważył, jak mu się przygląda, nie dał tego po sobie poznać.
To mógłby być on.
Gdy po raz drugi wychylił się po wygraną, udało jej się dostrzec skrawek plakietki. M. Stra. Tyle widziała na pewno. Jakby czytając w jej myślach, odwrócił się, by zaobserwować jej reakcję. Wciąż uśmiechała się do niego delikatnie. Nie mogła dać po sobie poznać, że coś ja zaniepokoiło.
- Istotnie – powiedział, patrząc jej w oczy z ogromną uwagą i zaangażowaniem, jakby chciał zapamiętać ten widok na zawsze – Przyniosłaś mi duże szczęście.
- Cieszy mnie to – obdarowała go jeszcze szerszym uśmiechem.
„Od tego szczerzenia się wypadną mi zaraz zęby” pomyślała mimowolnie.
Nagle podszedł do nich drugi mężczyzna i zwrócił się do siedzącego.
- Zabiorę twoją towarzyszkę- ten skinął głową nieznacznie – Czy mogę?
Pozwoliła mu ująć swą dłoń i odeszła na bok, nie zauważając, jak siedzący podaje zwitek papieru jej nowemu towarzyszowi. Gdyby zapierała się, wzbudziłaby podejrzenia. Tak czy inaczej, nie w smak było jej zostawiać podejrzanego samemu sobie. Szybko przestała zwracać na to uwagę, gdy spostrzegła nazwisko widniejące w plastikowej ramce na płaszczu mężczyzny. G. Straker. Ukradkiem przyglądała mu się, gdy prowadził ją ku parkietowi. Było w tym jednak coś uległego i niewinnego, jak u sarenki patrzącej na lwa, który pomaga, liżąc jej rany. Miał rzeczywiście jakby lwią grzywę – gęste loki, bardziej mahoniowe niż te M., sięgały mu do łopatek. Dwudniowy zarost upodabniał go do Syriusza Black’a z serii o Harrym Potterze, był jednak zdecydowanie młodszy i pełniejszy życia od pierwowzoru. W jego oczach tkwiła niebywała delikatność i skupienie, jakich chyba dotąd nie widziała. Trudno było wyczytać emocje z jego twarzy, ale jeśli nawet coś tam widniało, była to nikła nuta zmartwienia. Czy tak wyglądałby człowiek zabijający te wszystkie kobiety? Coś podpowiadało jej, że nie. Wysoki, postawny i męski, miał w sobie o wiele więcej delikatności niż ostra sylwetka niepozornej budowy hazardzisty. Coś w rysach twarzy upodobniało go jednak do tamtego. Zrozumiała, co to było, gdy raz jeszcze spojrzała na plakietkę. To musiał być brat mężczyzny, którego przed chwilą spotkała. Tymczasem on zatrzymał się już na parkiecie i chwycił ją odpowiednio do walca, którego grała właśnie orkiestra.
- Wybacz mi, że tak gwałtownie cię stamtąd zabrałem. Wolałem jednak, byś nie spędziła zbyt wiele czasu z Mattem.
- Dlaczego? I kim właściwie jesteś?
Westchnął i odpowiedział równie cicho, wolno i spokojnie co poprzednio.
- Na imię mi Garet. Dla przyjaciół Garry, tak jest prościej. Dlaczego, pytasz? Otóż dlatego, że jeśli ja zauważyłem Berettę pod suknią tak uroczej damy, mój brat tym bardziej.
Szlag. Była pewna, że pistolet przymocowany podwiązką do jej uda jest wystarczająco dobrze schowany.
- Nigdy nie zbyt wiele ostrożności. Twój brat ma więc powody, by bać się uzbrojonej kobiety.
- Oboje wiemy, kim jest mój brat. Jeżeli trafiłaś aż tutaj, musisz to wiedzieć. Twój szef interesuje go najbardziej. Gdybyś była obok zbyt długo, zainteresowałby się również tobą. A tego lepiej uniknąć. Jeśli dobrze pójdzie, nikt nie ucierpi. Jest szansa, że tej nocy miasto będzie mogło zapomnieć o istnieniu Matta, a jednocześnie nie znajdę go w waszym areszcie.
Nie starała się ukryć delikatnego zaskoczenia.
- Co masz na myśli?
- Przekonasz się już niebawem. Weź to i zawiadom szefa. Szybko. Nie mów też nikomu, że cokolwiek ci powiedziałem. Prawda jest taka, że tylko niezobowiązująco tańczyliśmy.
Nim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, ukłonił się i odszedł w swoją stronę. Rozwinęła serwetkę, którą jej wręczył i przeczytała zawijasy na niej zapisane.
„CZEKAM NA DACHU. STRAKER.”
Czym prędzej pobiegła do baru, zwołując wszystkich w tamto miejsce. Kilkakrotnie nieomal wywinęła orła przez suknię.
Zebrali się na uboczu, tak, by nikt nie przyglądał się im podczas rozmowy. Na miejscu wręczyła serwetkę Johnowi. Ten rozejrzał się po ich zdeterminowanych do działania twarzach i pokręcił głową.
- To moja sprawa, ja to załatwię. Już wzywam ekipę. Dziękuję, że tak chętnie mi pomogliście.
- Jasne, John. Zawsze możesz na nas liczyć – Sam uścisnęła go krótko.
Uśmiechnął się blado i wyszedł na zewnątrz. Do Sam podszedł niejaki Rive Finnegan, by poprosić ją do tańca. Po chwili namysłu David uczynił to samo wobec Lizy. Obie pary wyruszyły na parkiet. Trójka agentów zakończyła pracę na ten wieczór. Pozostało im się tylko wyluzować i przetańczyć całą noc.
John zawiadomił ekipę i odszukał stalową drabinkę prowadzącą na dach. Przed wejściem założył kamizelkę kuloodporną, którą podał mu jeden z zamaskowanych  funkcjonariuszy służb specjalnych. Wspiął się, a za nim kolejno postawni faceci w czarnych mundurach i kombinezonach, dzierżący broń w dłoniach i kilku z karabinem na plecach. Na górze na pierwszy rzut oka było pusto. Zimniejsze powietrze zawiewało liście i kurz, jak się tu zebrały. I wtedy dostrzegł drobną sylwetkę stojącą w cieniu po drugiej stronie. Jedyne co mógł wyodrębnić z jej konturów to dłonie, którymi poruszał i głowa kiwająca się przy tym, jak mówił.
- Witam, panie komisarzu.
- Inspektorze – poprawił go.
- Nieistotne – skwitował machnięciem ręki – Wreszcie się spotykamy. Nie spał pan zapewne cały ten czas, prawda?
Nie chciał na to odpowiedzieć. Kłamiąc, zachowałby się żałośnie. Gdyby jednak przyznał mu rację, dałby temu człowiekowi zbyt wiele satysfakcji z powodu zamartwiania go cały ten czas. Cholerny goguś.
- Dlaczego zabijałeś te wszystkie kobiety?
- Nie przypominam sobie, byśmy przeszli na ty.
Nic z tego. Ani on nie zamierzał odpowiadać na pytania sprawcy, ani sprawca na jego. Nie dogadają się, choćby stali na tym przeklętym mrozie do rana. Trzeba było zacząć działać.
- Oddaj się w nasze ręce dobrowolnie, a może uda nam się zmniejszyć twoją karę.
- Skrócić dożywocie? Haha, też mi coś. Mam dobrego prawnika, wiem, ile za co mi grozi. Zresztą, kto powiedział wam, że w ogóle mnie ujmiecie?
To pytanie zbiło go trochę z tropu. Faktycznie, coś tu nie grało. Dlaczego miałby wchodzić na dach i dać się osaczyć niczym bezbronne zwierze dobrowolnie?
- Nas jest kilkunastu, ty jeden. W dodatku jesteśmy lepiej uzbrojeni, a znajdujemy się na wysokości drugiego lub trzeciego piętra. Prędzej czy później będziesz musiał się poddać.
- Czy na pewno?
Wysunął na przód ostatni argument, jaki miał w zanadrzu, podchodząc coraz bliżej sprawcy.
- Nie masz dokąd uciec.
Zdawało mu się, że nawet w jego głosie słyszy, że mężczyzna się uśmiecha.
- Kiepski dobór słów. Prowokuje mnie, by spróbować.
W jednej chwili mężczyzna poddał się sile wiatru, stając na palcach na skraju dachu i zleciał z niego niczym bohater filmów akcji. Było w tym coś niebywałego. Podbiegli do tego miejsca, ale było już za późno. John spojrzał w dół. Po mężczyźnie nie było nawet śladu.
{***}
Śmierć Strakera wydawała mu się równie nierzeczywista co sama scena jego upadku. Było w niej coś mitycznego i w głębi duszy nie był w stanie uwierzyć ani w jedno, ani w drugie. Lecz gdy podbiegł do krawędzi, jego już tam nie było. A gdzież mógłby się podziać, jeśli nie rozbryzgnięty na chodniku?  Tyle że tam również go nie zauważył. Wszystko to utwierdzało go w przekonaniu, że sprawa wciąż jest jeszcze nie zamknięta. Nie podobało mu się to uczucie. Chciał o niej zapomnieć jak najszybciej.
O tej porze mało kto był jeszcze w biurze. Nawet Frank wyszedł tego wieczoru z kostnicy wcześniej i poszedł do córki, która wyprawiała uroczystą kolację z okazji urodzin swojej córeczki. Został tu sam.
Gdy tak patrzył w okienko kostnicy zauważył coś jakby ruch w środku. Wstał, by to sprawdzić. Gdy wszedł do środka, ktoś wyprostował się, zaskoczony jego wejściem. Była to…
- Emm… wiem, że zabrzmi to niegrzecznie, ale… jak wstała pani do żywych? Znowu, jak mniemam.
- Racja, zrobiłam to po raz kolejny. Rzecz w tym, że nigdy nie byłam martwa. Koroner przyjął to za fakt i na moje szczęście nie zbadał pulsu, który tak starannie wyciszałam, kiedy ktoś podchodził. Jestem w stanie odpowiednio zapanować nad moim ciałem. I uciec, nim ktoś zapragnie zbadać mnie poprzez otworzenie korpusu.
- Pani to…
- Laura. Laura Straker. Doceniam, że nie wszczyna pan rabanu.
- John. Cóż, jestem już jednym z ostatnich obecnych w pracy tej nocy. Zresztą, jeśli mam mówić prawdę, to jestem całą tą sytuacją zmęczony i wypalony. Chciałbym wreszcie móc o niej zapomnieć, a nagłaśnianie tego, że pani wieczny spoczynek wcale nie był wieczny tego mi nie przyniesie.
Sam nie wiedział, skąd brała się u niego ta szczerość wobec stojącej na wprost kobiety.
- Rozumiem pana doskonale. Sama mam czasem dość. Ale trzymam się osoby, którą kocham.
John zadumał się nad tym, co powiedziała.
- Dlaczego więc nie dał pani nauczki za tę miłość i nie zabił pani, gdy miał ku temu okazję?
- Bo ja, w przeciwieństwie do tych dziewcząt, pokochałam go, gdy był jeszcze nikim. Wbrew temu, wciąż mogłabym odejść od niego w jednej chwili, więc brak mi ślepego przywiązania. Choć nawet jego brat nie wie o moim istnieniu, jestem też żoną Matta. To dla mnie poucza te dziewczyny.
Jego pytające spojrzenie nakazało jej mówić dalej.
- Wielokrotnie mnie zraniono. Mówiłam mu, że często lepiej umrzeć niż żyć w toksycznym związku. Ukróca cierpienia dziewcząt, które podatne są na taki ból oraz mężczyzn, którzy krzywdzą swoje kobiety. Tym samym leczy, nie mniej skutecznie niż w szpitalach jako chirurg. Jest dobroczyńcą.
Skinął głową ze zrozumieniem. Według takich przekonań istotnie mogło się to wydawać słuszne. Problem w tym, że prawo wyznawało inne wartości.
- Odchodzi pani do niego?
Przytaknęła.
- Czy gdy znajdzie się pani u jego boku, wyjedziecie stąd?
- Owszem. Na dobre. Ponadto, to list od niego. Kazał mi przekazać go panu, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Nie będzie nas pan szukał, prawda?
Po raz kolejny bez trudu zdobył się na szczerość wobec pani Straker.
- Nie. Mam dość tej sprawy i teraz, kiedy dowiedziałem się już wszystkiego, co mnie nurtowało, a powód moich problemów znika z miasta, prędzej zamiotę to pod dywan niż rozgrzebię.
Skinęła głową i ruszyła w stronę wyjścia.
- Pani Lauro…
- Tak? – odwróciła się, trzymając w palcach obu dłoni skrawki nieforemnej koszuli, którą wciągnięto na jej ciało przed schowaniem, by nie potknąć się o nią, gdy tak ciągnęła się po podłodze. Nie stworzono jej przecież do swobodnych spacerów.
- Proszę ostrożnie wyjechać z miasta. Pani męża uważa się za zmarłego. Jakakolwiek kontrola dokumentów grozi tym, że ktoś zdemaskowałby prawdę. Sukienka, która powinna odpowiadać pani do tego czasu, znajduje się w magazynie w pudle z numerem 12/06/2012. Kluczyk może pani odłożyć przy drzwiach – rzucił jej wspomniany przedmiot przez ramię.
- Rozumiem. I dziękuję.
Bez zbędnych ceregieli wyszła, pozostawiając go samego w pokoju pachnącym formaliną i olejkiem do kremowania zwłok. Rozłożył kartkę, którą dała mu kilka chwil wcześniej, poprawił okulary na nosie a następnie zajął się czytaniem, mrużąc oczy w kiepskim świetle pomieszczenia.
„PRZYSZŁA PORA, BY SIĘ POŻEGNAĆ. JEŚLI UZNAWAŁ MNIE PAN DOTĄD ZA MARTWEGO, MYLIŁ SIĘ PAN. MIMO TO NIE USŁSZY PAN O MNIE JUŻ NIGDY WIĘCEJ, TO PEWNE. NIE DAM JUŻ PANU NA SOBIE ZARABIAĆ. MYŚLĘ TEŻ, ŻE DLA PANA ZDROWIA BĘDZIE LEPIEJ. JESZCZE ZABIJĘ BOGU DUCHA WINNEGO AGENTA W PODESZŁYM WIEKU, A TEGO WYBACZYĆ BYM SOBIE PRZECIEŻ NIE MÓGŁ. DO WIDZENIA. MATHEW STRAKER”
Z jego gardła wydobyła się fala głośnego, szaleńczego śmiechu, który przedostał się wreszcie przez gulę stresu, wyczerpania i postradania zmysłów, jaka zatykała mu gardło odkąd pierwszy raz ujrzał ofiarę będącą dziełem Matta Strakera, jedynego mordercy, którego złapać nie zamierzał i nie chciał.