sobota, 21 marca 2015

Rozdział 3. Kiss from a Rose.

Rozdział 3! Pracuję już nad czwartym, bądźcie cierpliwi. Olie ktoś to czyta, tak w ogóle. Ale mam nadzieję, że treść zachęca Was dość, by tu zostać. 💕 👊

Muzyka:
https://www.youtube.com/watch?v=ateQQc-AgEM - Seal "Kiss from a Rose"
https://www.youtube.com/watch?v=3bhidWDI1v8 - "I love you till the end"

Szedł korytarzem, poprawiając co jakiś czas okulary na nosie i czytając anonimowy, opasły plik papierów. Liza dołączyła do niego, robiąc szybkie, małe kroczki. Nie tylko po tym można było poznać, jak bardzo była podekscytowana i zarazem zdenerwowana. Wyraźne przejęcie aż promieniowało z jej twarzy.
- Pojawiła się nowa sprawa.
Choć nadal szedł przed siebie zerkając w dokumenty, zmarszczył brew sygnalizując, że uważnie jej słucha.
- Zmarł młody mężczyzna, samotnik, którego nikt nie szukał. Znaleźli go na pustkowiu koło autostrady. Przenieśliśmy już ciało do kostnicy. Kilka rzeczy mnie jednak niepokoi.
Była to jej pierwsza własna sprawa. Radzili jej się tak zaangażować. Zgodziła się pod warunkiem, że sama wybierze przypadek. John przypuszczał, że miała początkowe, proste problemy. Okazały się jednak uzasadnione.
- Wyglądał na zdrowego, choć nie to martwi mnie najbardziej. Sekcja może jeszcze ukazać całe mnóstwo obrażeń wewnętrznych. Z tym, że… mam powody przypuszczać, że za zbrodnią stoi kobieta.
Spojrzał na nią pytająco.
- Miał rozpiętą na torsie koszulę i był niemalże cały pokryty… odciskami damskich ust pomalowanych szkarłatną szminką. W okolicy, gdzie go znaleziono nie ma ani dowodów, ani sensownego punktu orientacyjnego, wygląda to więc na profesjonalne zacieranie śladów i przypadkowe miejsce porzucenia zwłok. Coś ci to przypomina?
Wyruszył ramionami.
- Na podstawie dowodów orzekłbym na razie tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, wybrałaś sobie ciekawy i ambitny przypadek. Po drugie, wygląda na to, że ukochana zacałowała go na śmierć.
Przystanęła, nie dowierzając jego analizie. Po chwili ruszyła znów za nim.
- Twarz ofiary zakryto kurtką, prawdopodobnie jego własną. Ramoneska ze skóry naturalnej, czarna, trochę wytarta. Morderczyni miała wyrzuty sumienia, może też dlatego go ucałowała. To zastanawiające.
- Radziłbym ci szukać znajomych ofiary lub przeszukać jego mieszkanie. To musiała być kobieta darząca go silnym uczuciem.
- O tym samym pomyślałam.
Odwrócił się z wyczekującym spojrzeniem.
- W takim razie, czemu sterczysz tu, zamiast zająć się sprawą?
Już miała mu to wyjaśnić, przeszkodziła jej jednak Sam, która podeszła do Johna. Liza ruszyła więc ku swoim obowiązkom.
- John, mamy nową sprawę. Młoda kobieta w wannie z włączoną suszarką. Wygląda na samobójstwo, ale warto to sprawdzić.
- Już ruszam.
<***>
Wszedł do zaciemnionej łazienki, pełnej skraplającej się na ścianach pary i porozstawianych żółtych znaków ostrzegawczych. Było w niej nazbyt parno, duszno i ciasno. On, Sam i technik ledwie mieścili się tam wraz z Tom’em. Oraz, rzecz jasna, martwym ciałem w wannie. Pozostałe pomieszczenia wciąż przeszukiwała policja.
- Z kim mamy do czynienia?
- Rose Gheller, dawniej Weasley.
John pokiwał głową, jakby w pewien sposób się tego domyślił.
- Wezwijcie patologa, należy ustalić czas zgonu.
- Właściwie, nie trzeba. Wiem, jak substancje oddziałują na żywy lub martwy organizm człowieka. Wystarczy spojrzeć na marszczenia jej skóry i gąbczastość ciała, które wchłonęło część wody. Zmarła wczoraj wieczór. Suszarka wrzucona do wody istotnie była powodem śmierci. Zabierzemy ją do laboratorium do analizy, ja nie spodziewałbym się jednak zbyt wiele. Mi wygląda to na udaną próbę samobójczą. Szukać mimo wszystko będziemy.
W drzwiach stanął nagle David, który był zaangażowany również w sprawę Lizy.
- John, zapoznałeś się może ze sprawą, którą prowadziła Liz?
- Słyszałem od niej co nieco. Co w związku z tym?
Pokazał mu oprawione zdjęcie które trzymał w dłoni. Przedstawiało dwoje ludzi, w tym leżącą teraz w wannie kobietę. Mężczyzna ze zdjęcia łudząco przypominał ofiarę znaleziona na pustyni.
- Mają może więcej takich zdjęć?
- Szukałem. Nic, kompletne zero. Ale po tym jednym i tak możemy wnioskować powiązanie. Będziemy szukać ile wlezie.
- To i tak dobry trop. Ruszaj powiadomić Liz. I tak długo tu już nie zabawimy.
Skinął głową i odszedł. John jeszcze raz spojrzał na zmarłą. Wydawała się wciąż jeszcze żywa i młoda. No, może prócz martwego zsinienia skóry i nieruchomej klatki piersiowej. Tom pochwycił jego spojrzenie i powiedział z nikłym uśmiechem.
- Czasem cieszy mnie fakt, że wszyscy skończyły tak samo.
- Jesteś pewien, że jej bóg nie będzie łaskawszy? Lub, że poszerzycie to samo grono aniołków?
Nie czekając na odpowiedź, udał się na zewnątrz. Sam uśmiechnęła się i poszła w jego ślady. Laborant zwrócił się do technika.
- Wiesz, czasem dziwią mnie jego odpowiedzi i pytania, które zadaje…
- Pracujesz z nim kilka miesięcy! Jeszcze zdążysz się przyzwyczaić.
Poklepał go po ramieniu protekcjonalnie, przechodząc obok. Tom został sam na sam z trupem kobiety. Gdy to zauważył, czym prędzej dołączył do kolegów z pracy. Wolał towarzystwo żywych. Dlatego nie został koronerem.
<***>
Tymczasem w laboratorium Liza i Henry przyglądali się ciału znalezionemu na pustyni. Wbrew oczekiwaniom, kobieta zaangażowała się w to bardzo chętnie. Z ciekawością przyglądała się zabiegom koronera. Mile zaskoczony, zaryzykował zlecenie jej drobnej pracy przy ciele. Miała zbadać stan jego płuc. Pewną dłonią wzięła skalpel i jednym zgrabnym ruchem pobrała materiał do analizy laboratoryjnej.
- Zrób identycznie w przypadku żołądka i wątroby, jeśli możesz.
Skinęła głową ochoczo. Koroner nie mógł powstrzymać ojcowskiego śmiechu.
- O co chodzi? – zapytała niewinnie.
- Co z tobą jest, dziewczyno? Wariujesz, widząc zwłoki na miejscu zbrodni, a tu kroisz je z taka uciechą, jakbyś otrzymała nową zabawkę.
Przewróciła oczami i machnęła ręką wymijająco, by zasugerować, że nie ma to żadnego związku i wskazała zlewki służące do analizy treści żołądkowej. Zabrał się do pracy. Gdy pobrał już co trzeba i ustawił na stole laboratoryjnym, podeszła by obserwować jego poczynania. Niestrawione resztki pokarmu sugerowały, że przekręcił się na krótko po obiedzie.
- Był wyjątkowo zdrowy jak na trupa.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Zwrócił się do niej z zastygłą na twarzy powagą.
- W całym jego organizmie nie znalazłem przyczyny śmierci. Miał ledwie niziutki odsetek alkoholu we krwi.
Otworzyła oczy szeroko.
- Ale nikt nie umiera ot tak, bez powodu. Może coś ukaże się później… Trucizna? Obrażenia wewnętrzne? Zmiany skórne lub chorobowe? Szukaj regularnie i zdawaj mi raport.
Pokiwał głową i pomachał, gdy wychodziła.
- Też mi coś, umarł bez powodu… - mruknęła sama do siebie.
Na korytarzu wpadła przypadkowo na Davida. Okazało się to jednak fortunne.
- Wreszcie, wszędzie cię szukam! Pojawił się mały przełom w sprawie. Młoda kobieta popełniła wczoraj wieczór samobójstwo. Będąc w jej domu, starałem się znaleźć coś podejrzanego…
- Jaki związek ma to z moją sprawą?
- W jej sypialni natknąłem się na to.
Podał jej zdjęcie pary.
- Dzięki, dołączę to jako dowód w sprawie. Grzeb w tym dalej, może uda nam się wreszcie do czegoś dojść.
- Analiza ciała nie pomogła?
- Wykazała tylko tyle, że człowiek ów nie ma prawa być martwym.
David przystanął i pokręcił głową.
- Co masz na myśli?
- Nic, w tym właśnie problem. Zdrowy jak ryba. Serce nie bije i to jedyny powód by w ogóle móc uznawać go za martwego.
Podrapał się po głowie, zmartwiony.
- No to mamy problem.
- Owszem, mamy – potwierdziła, a po chwili westchnęła i dodała – Cóż, ja ruszam do Toma, może badania coś wykażą. Ty zajmij się na razie sprawą Johna. Jak czegoś się dowiem, dam ci znać.
Rozeszli się, wiedząc niewiele więcej niż przed tym spotkaniem.
<***>
Zaparkowała auto na podjeździe i wysiadła, trzaskając drzwiami. Nic nie szło po jej myśli. Sprawa utknęła. Weszła do domu i wściekle cisnęła w kąt butami. Odwiesiła kurtkę. W środku było ciemno i cicho. Jedynie z kuchni dobiegały ciche dźwięki i tliło się słabe światło. Na ścianach tańczyły blaski i mroki.
- Jack, nie uwierzysz, co stało się w pracy! Człowiek, którego sprawę prowadzę, według koronera powinien wciąż żyć! Nie ma nic, NIC, co wskazywałoby na przyczynę śmierci! Czemu koleś, który umarł tak o, z kaprysu, musiał trafić się akurat mnie? Nie wiem, czego jeszcze mam szukać, sprawa utknęła i…
Słowa uwięzły jej w gardle, gdy weszła do kuchni. Przy blacie, na którym stały dwa kieliszki i butelka jej ulubionego, francuskiego wina, pochylał się jej ukochany. Na stoliku w głębi pomieszczenia przygotowano romantyczną kolację. Wszędzie porozstawiane świece o delikatnym zapachu jaśminu, paczuli i goździków, a z radia płynęły słodkie tony „Angel” Aerosmith. W rogu, oparta o szafkę, stała hiszpańska gitara.
- Pomyślałem, że warto by zapewnić ci odrobinę wytchnienia po pracy. Ostatnio stresujesz się nią szczególnie mocno. Postanowiłem więc postarać się o wyjątkowy wieczór. Co ty na to?
- Jestem stanowczo za.
Wyciągnął ku niej rękę w zachęcającym geście. Ujęła ją z uśmiechem. Wtuliła się, pozwalając ciepłu jego ciała przenikać w głąb siebie. Zapach jego skóry, dotyk i spokojne, słodkie tony piosenki ukoiły jej nerwy. Już chwilę później odpłynęła w tańcu, zapominając o wszystkich martwych i żywych ludziach tego świata, którzy nie byli tu przy niej.
<***>
Tom zebrał ludzi pracujących nad sprawą Lizy w pokoju narad. Nastąpił niewielki przełom w sprawie.
- Ustaliliśmy tożsamość ofiary. To Andrew Mallovic. Dwudziestopięcioletni mężczyzna, z pochodzenia Amerykanin. Zamieszkały w Londynie. Rodzice przenieśli się tu, gdy miał sześć lat. Legalni obywatele.
- Zawód?
- Model. Agencje zabijały się o niego, a grono fanek jest niewąskie. Powód widać na załączonych obrazkach – wskazał zdjęcia wyświetlane na ekranie rzutnika.
- Więc z jakiego powodu był samotny? – zapytał ktoś.
- Według niejako wiarygodnych źródeł… - Tom zacytował, posiłkując się notatkami – „Moje fanki byłyby gotowe skrzywdzić bliską mi osobę. W dzisiejszych czasach to niemal norma. Będąc sam mam pewność, że nikt nie ucierpi”.
- Arcy szlachetna postawa, ale niewiele wnosi do sprawy – westchnęła Liza.
Tom tylko na to czekał.
- Jest jeszcze coś. Miał siostrę. Poprosiłem ją o kontakt w sprawie brata. Nie mówiłem nic o stanie jego zdrowia, to nie sprawa na telefon. Mieszka w Edynburgu, najwcześniej więc możemy się jej spodziewać w ten czwartek.
Wszyscy wstali z miejsc i ruszyli ku swoim dochodzeniom. Pojawiło się małe światełko w tunelu.
<***>
Liza poprosiła Samanthę o pomoc w przesłuchaniu siostry Andrew Mallovica. Zgodziła się co prawda, jednak w ostatniej chwili coś jej wypadło i Liz ruszyła sama na spotkanie z kobietą. Przed nią stało ogromne wyzwanie. Miała po raz pierwszy powiadomić człowieka o śmierci bliskiej osoby. David przyłączył się do niej na korytarzu.
- Pomogę ci.
Ścisnęła jego przegub w geście podziękowania. Wciąż jeszcze z lekkim drżeniem ujęła klamkę i weszła do środka. Spojrzała na kobietę siedzącą po drugiej stronie stołu. Mała, trójkątna twarz o wysokim czole, starannie wyskubanych brwiach, wąskich ustach i małym, zadartym nosie. Niska, szczupluteńka. Szukała akurat czegoś w torebce. Na jej palcu Liz zauważyła obrączkę. Ubrana schludnie. Wydawała się silną i zdeterminowaną kobietą. A jednak było coś ciepłego w jej dużych, brązowych oczach. A ze swoimi kruczoczarnymi włosami związanymi ciasno w kucyk była bardzo podobna do brata.
- Słucham. Jestem przygotowana na najgorsze. Od początku powtarzałam bratu, że tu, w tym otoczeniu i środowisku, w jakim się obraca, nie może stać mu się nic dobrego…
- Proszę pani… - zaczęła Liz cicho i łagodnie.
- Ale niech pani posłucha. Prędzej czy później musiał wpaść w tarapaty. I co? W jego sprawie wezwała mnie agencja kryminalistyczna…
- Wie pani, czym takie agencje się zajmują? Głównie zabójstwami – przerwał jej David.
Kobieta otworzyła oczy szeroko ze zdumienia.
- Mój Boże, Andy kogoś zabił? Jest zamieszany w morderstwo?! Przecież to idiotyczne, nigdy nie skrzywdziłby drugiego człowieka. Znaczy, zdarzały mu się bójki…
- Proszę posłuchać…
- …ale nigdy nikogo nie skrzywdził poważnie, nie jest taki…
- Proszę pani! Pani brat nie żyje - Liza już nie wytrzymała.
Zamilkła momentalnie. Na przemian otwierała i zamykała usta jak rybka, która stara się oddychać spokojnie. Wpatrywała się jednostajnie w martwy punkt, nie mrugając wcale. Zbladła niczym ściana.
- O czym pani mówi?
- Pani brata znaleziono na pustyni, nigdzie ani śladu ludzkiej obecności. Nadal nie udało nam się ustalić sprawcy ani nawet jak zginął, choć przeprowadziliśmy niezbędne badania. Dlatego wezwaliśmy panią w nadziei, iż posiada pani cenne informacje w sprawie.
W trakcie tej wypowiedzi podał jej zdjęcie brata wykonane na miejscu zbrodni. Patrząc na nie, masowała czoło kciukiem i palcem wskazującym, starając się ukoić nerwy. Wreszcie spojrzała na nich trzeźwo, ujmując szklankę wody stojącą na stoliku.
- Dobrze. Odpowiem na wszystkie pytania.
Liz zajęła miejsce naprzeciwko niej. David bez słowa usiadł obok.
- Dobrze, więc… Czy Andrew miał wrogów?
- Z tego co mi wiadomo, nie. Inne, zazdrosne o niego agencje, mogłyby być zdolne do intryg, ale raczej nie tych odbijających się na nim. Może zazdrośni modele… Ewentualnie mogła to zrobić odrzucona, zakochana fanka. Bywa, że się do tego posuwają.
David wszystko skrupulatnie zapisywał.
- Rozumiem. Czy pani brat spotykał się z fankami na jedną lub kilka nocy?
- Podejrzewam, że to mógłby być motyw. Ale wątpię w to, Andrew bardzo kochał swoją narzeczoną i nie mógłby jej zdradzić.
David uniósł głowę znad notatek, z zaciekawieniem przyglądając się kobiecie.
- Pani brat zarzekał się pewnego czasu, że jest trwale samotny.
Skinęła głową, patrząc na nogę, którą machnęła.
- To było jeszcze zanim poznał Rose. Zakochał się, tak zwyczajnie, po ludzku i bez opamiętania. Po niespełna miesiącu znajomości zamieszkali razem. U niego, rzecz jasna. Kryli się przed bankami i paparazzi, ale rodziny nie uniknęli. Mój brat oświadczył się jej około dwa miesiące temu. Rose jest złotą kobietą o złotym sercu. Kochała Andrew równie mocno, co on ją.
- Rose? Rose Gheller?
- Tak. Słyszeli państwo o niej?
Liza przełknęła ślinę. Musiała powtórzyć najgorsze.
- Otóż Rose popełniła samobójstwo w swoim mieszkaniu na krótko po śmierci pani brata. Nie ma ku temu żadnej wątpliwości, sprawa jej śmierci została więc już zamknięta.
Kobieta zareagowała na tę wieść podobnie co ostatnio. Liza miała już do niej tylko jedną prośbę.
- Ma pani klucze do mieszkania brata?
- Tak, zawsze zatrzymywałam się u niego, gdy byłam w Londynie.
- Jest pani w stanie nam je udostępnić czy woli pani przez nakaz sądowy?
- I tak prędzej czy później musiałabym je wam dać. A teraz… nie ma to już większej różnicy.
Podała jej pęk kluczy. Liza przyjęła go i podziękowała kobiecie za pomoc. Ta wstała i ruszyła do wyjścia. Po takim stresie będzie potrzebowała wiele odpoczynku. Na korytarzu zatrzymał ją koroner.
- Pani Mallovic?
- Z panieńskiego. O co chodzi?
- O pani brata i niejaką Rose Gheller…
- A jakże…
- Pomoże pani w identyfikacji zwłok?
Westchnęła, gładząc się po czole.
- Jeśli tylko wtedy pozwolicie mi wrócić w spokoju do siebie…
Ze skonsternowaniem na twarzy poprowadził ją do kostnicy. Jego mimika mówiła wszystko. W takich chwilach żadne z nich nie lubiło swojej pracy.
<***>
Podjechali pod luksusowe osiedle. Liza spojrzała w okna, podciągając ciemne okulary na włosy.
- No, no… Dzielnica dla próżniaków. Miesięczny czynsz za tutejsze mieszkanie doprowadziły mnie z marszu do bankructwa.
- Już nie przesadzaj… wpadłabyś w długi.
Wymienili porozumiewawcze uśmiechy i ruszyli na górę. Gdy odnaleźli właściwe drzwi, przekręcili klucz w zamku i weszli do środka. Liz ruszyła do salonu.
- Ten telewizor jest większy od mojej lodówki – mruknęła, a gdy przeniosła wzrok na komorę pod plazmą, krzyknęła – David! Musisz to zobaczyć.
Podszedł do niej. Na komodzie stało co najmniej kilkanaście ramek ze zdjęciami Rose i Andrew.
- Więc już wiemy, czemu u niej było tylko jedno…
Liza Ujęła jedno ze zdjęć.
- Wyglądali na szczęśliwą i zgraną parę.
- Ale każda para może popełnić błąd, czyż nie? – skwitował.
Wtedy jeszcze nie doszukiwała się w tych słowach aluzji wobec własnego związku. David ruszył do kuchni. Ona postanowiła przeszukać sypialnię. Otworzyła wreszcie szafę należącą do Rose. Przypadkowo opierając się ręką o jej plecy. Wyczuła tam zimny, nieregularny, metaliczny kształt. Był to zawias drzwiczek. Otworzyła je. We wnęce znalazła coś, co wyglądało na dobry motyw morderstwa. Zawołała Davida, nim wyjęła brystol.
- Zrób zdjęcie.
Wykonał polecenie. Wtedy Liza wyjęła go i rozwinęła w pełni. Były na nim zdjęcia Andrew i jego fanek. Twarze kobiet i dziewcząt pokreślono, zarysowano lub zakryto obraźliwymi napisami. Nie ulegało wątpliwości, iż dokonała tego Rose.
- Chorobliwa zazdrość to słabe podwaliny związku, nie sądzisz?
- Nie wiem. Ale wiem na pewno, że wygląda mi to na niezły motyw – podsumowała, a po chwili zapytała – Znalazłeś coś podejrzanego?
- Tylko broń, w skrzynce na narzędzia. Myślę jednak, że należała do Andrew, a obrażenia na jego ciele nie świadczą o możliwości strzału. Ale oddam na wszelki wypadek do badań.
Skinęła głową. Należało zbadać wszelką możliwość.
- A jednak pojawił się mały rozruch w sprawie. Mamy podejrzaną.
<***>
Liza siedziała przy biurku, przeglądając po raz enty dokumenty sprawy. W drzwiach stanął Tom i zawołał ją.
- Co jest? – zapytała cicho, podchodząc.
- Frank cię woła.
Odwracając ostentacyjnie głowę w stronę reszty załogi pogrążonej w pracy, wyszła na korytarz. Skierowała się wprost do kostnicy, Tom jednak zatrzymał ją.
- Laboratorium – powiedział tylko.
Zainteresowanie Lizy zdecydowanie wzrosło. Musiał odkryć coś intrygującego. Wreszcie mają szansę otrzymać niezbędne wskazówki. Łatwiej jest szukać, gdy wie się czego. Przekroczyła więc próg królestwa Franka z lekkim podekscytowaniem.
- Wolałem mnie. Czyżbyś coś odkrył?
- A i owszem. Co ci to przypomina; bezwonne, bez smaku czy koloru, po obróbce nieszkodliwe ale samo trujące, zabija kilka godzin po zażyciu a do wykrycia jest najwcześniej pięć dni po zgonie. Podpowiem jeszcze tylko, że przez tę substancję naszemu pacjentowi okropnie spuchły niedawno płuca.
- Zatrucie rycyną?
- Bingo! Ponadto odkryłem odrobinę metanolu w organizmie. W połączeniu z lekkim wstawieniem, musiał się spić…
- Czeskim skażonym absyntem – weszła mu w słowo, a po chwili dodała – Ta mieszanka powaliłaby konia!
- Zwracamy honor, panie M. Miał pan świetny powód, by umrzeć – Frank skłonił się trupowi.
<***>
David przeszukiwał tego dnia mieszkanie Rose Gheller. Chciał on wykluczyć lub potwierdzić jej winę. W całym mieszkaniu nie odnalazł on nic podejrzanego… do czasu. Kończąc przeszukiwanie sypialni, zajrzał pod łóżko. Odnalazł tam przykryty kodem schowek. Wyjął obluzowaną deskę, a pod nią znalazł dwie butelki absyntu. Czeski. Jedna butelka była opróżniona w ¾. Ten fragment zagadki został więc rozwiązany. Ruszył do kuchni. Po kolei przeszukiwał wszystkie szafki. Wreszcie, w głębi jednej z nich, odnalazł to, czego szukał. Słoiczek z rycyną. Tuż za nim drugi, mniejszy, z arszenikiem.
- Fanka otruwania ludzi? – zapytał sam siebie.
Wsparł się na szafce, wzdychając. Nawet prawdziwa miłość nie jest w stanie powstrzymać człowieka przed zbrodnią jaką jest zabójstwo. Ba, skłania potem do popełnienia kolejnej – samobójstwa. Co się porobiło z tym światem…
Tak, jak uczono go na szkoleniach, przeszukał półki w domu samobójcy podejrzanego o psychiczną niestabilność. W sypialni natrafił w końcu na coś, co wyjaśniało całą sprawę. W etażerce po prawo, górna półka. List. Przedśmiertny list Rose Gheller.
<***>
„Tego dnia, był to koniec lipca, wszystko się posypało. Dotychczas byłam pewna, że Andrew kocha mnie i dochowałby mi wierności w każdej możliwej sytuacji. Straciłam jednak tę niezachwianą pewność, gdy tylko zbliżyła się do jego marynarki tamtego dnia. Pachniała damskimi perfumami. Fiołki. Mam uczulenie na wyciągi z palących się kwiatów. Wszystkie moje perfumy mają różana esencję. Te były inne. ‘Fanka, inna modelka…’ pomyślałam od razu, choć dotąd się to nie zdarzało. Sięgnęłam do kieszeni. Chusteczka z wyciśniętym buziakiem i numerem telefonu zapadła mi dech w piersiach. Dwie kolejne z podziękowaniami za poprzednie noce wycisnęły łzy w moich oczach. Zdradzał mnie, to nie ulegało wątpliwości. Moje zaufanie i szczęście do mężczyzn nigdy nie było wieczne. Mogłam się tego spodziewać. Żaden facet nie jest inny. Nawet Andy. W głowie pojawiły mi się setki naszych cudownych wspomnień. Tak bardzo chciałam, by tym razem mężczyzna, który tak zabawie się moim kosztem zapłacił za swoje czyny. Osunęłam się na podłogę, wypłakując oczy. Chwilę później uniosłam głowę, zaciskając zęby z wściekłości. Wiedziałam, co zrobić. Nie pozwolę, by uszło mu to na sucho. Nie jemu, nie tym razem. Wolę iść do więzienia niż do końca życia zadręczać się myślą, że tak jak ze mną zagra jeszcze z wieloma kobietami. Wprowadziła więc mój plan w życie. Zrobiłam tym samym największy błąd życia i przekreśliłam szczęście u boku Andrew.
Była to pierwsza niedziela sierpnia. Przygotowywałam romantyczną kolację dla nas. Wcześniej przyniosłam co trzeba do naszego mieszkania. Do jego spaghetti dodałam rycyny. Do wina dolałam absyntu. Nie wiedziałam, że był zakażony. Andrew twierdził, że po winie z absyntem ma wizje. Nawet tamtego dnia kochała go tak bardzo, że nie mogłam nie spełnić jego przyzwyczajeń i życzeń. Nigdy nie przestałabym go kochać. Ale on mnie przestał. I za to musiał teraz gorzko zapłacić. Jeśli nie ja, nikt nie będzie go miał. Wiem, że jestem chorobliwie zazdrosna. Ale to chyba znaczy, że naprawdę mi na nim zależało?
Wiem, że to złe! Ale ja go kochałam!!! Miałam prawo! Był MOIM narzeczonym! Przyszłym mężem! Drugi raz nie weszłabym w złe małżeństwo, a fanki miały do niego tyle praw co Wy wszyscy – NIC! Ja miałam wszystkie. I postanowiłam mu o tym przypomnieć. Nigdy nie zapomni. Nie dam mu na to czasu.
Szczerze, nie wiedziałam, ile rycyny użyć. Wydaje mi się, że stanowczo przesadziłam. Na wszelki wypadek dodałam sporo aromatycznych i wyrazistych przypraw, by nie wyczuł różnicy. Zrobiłam, co mogłam, by odszedł w spokoju. By odszedł tuż przy mnie. By ostatnim, co widział, była moja kochający twarz.
Kolacja smakowała mu wyjątkowo mocno. Mimo to postanowiłam nie powielać tego przepisu. Poszliśmy do sypialni by godzinami rozmawiać i wygłupiać się, leżąc na łóżku. Zawsze tak robiliśmy. Dla nas związek opierał się głównie na bliskości psychicznej, nie fizycznej. Może trudno sobie wyobrazić, że taki facet woli rozmawiać niż kochać się z kobietą. A jednak to prawda. Taki był mój Andy.
Tego wieczora wydawał się zdenerwowany. Wreszcie wyjawił mi powód swojego zestresowania.
- Kochanie, posłuchaj mnie… Ostatnio upiłem się w barze. Jakaś kobieta mnie rozpoznała. Starała się zaciągnąć mnie do łóżka. Zabrała mnie do hotelu. Kiedy zrozumiałem, co się dzieje, było już za późno. Zdążyła mnie pocałować. Ale opamiętałem się wtedy i uciekłem. Otrzymałem od niej kilka paskudnych telefonów. Mówiła, że się zemści... Że ją popamiętam a ta, która stoi nam na przeszkodzie mnie znienawidzi i zniknie z mojego życia… Ona była wariatką… - złapał mnie za ręce i spojrzał prosto w oczy - Bardzo tego żałuję. Wiem, jak to brzmi i że pewnie trudno ci mi zaufać, że do niczego nie doszło. Ale tak było. I nie mógłbym tego przed tobą ukrywać. Proszę, wybacz mi. Nigdy już nie pójdę do baru, nigdzie nawet nie duszę się bez ciebie… Tylko błagam, wybacz mi.
Tak szczerze – co ja miałam mu wybaczać? Do niczego nie doszło, inaczej albo zataiłby to przede mną albo powiedział całą prawdę. Zaczęłam myśleć ‘Boże, Boże, co ja zrobiłam?!’. Musiałam się przyznać. Powiedzieć mu, że byłam największym błędem jego życia.
- Kochanie, tak strasznie cię przepraszam… - wybuchnęłam płaczem, padając na jego tors.
- Cóż się stało?
Opowiedziałam mu o wszystkim. Nie pominęłam ani szczegółu. Nawet wystawy jego fanek w mojej szafie. A najgorsze w tym wszystkim było to… że się tym nie przejął.
- Znalazłem kiedyś ten kolaż. Od tego czasu unikałem zdjęć z fankami, byś nie musiała się martwić. Nie obchodzi mnie, czy otrułaś mnie czy nie. Dla ciebie warto umrzeć.
Przytulił mnie, chcąc zabrać z moich barków cały ciężar tego świata. Uśmiechnął się, nie mogłam w to uwierzyć. Potem zdradził mi swoją prośbę.
- Żyj dalej, tak, jakby nigdy mnie nie było. Bądź spokojna i nie zadręczać się. Najważniejsze, że nigdy nie będę musiał żyć bez ciebie. A ty musisz być szczęśliwa, wtedy i ja będę. Zawsze będę przy tobie. Tylko teraz przy mnie zostań. Chcę odejść z tobą u boku.
Te słowa wyryły mi się w pamięci. Do końca swoich dni mogłam je dokładnie odtworzyć w myślach. Przytuliłam go, ściskając jego dłonie i płacąc na jego koszulę. Słyszałam, jak bicie jego serca zwalnia. Jak oddech powoli staje się cięższy i wolniejszy. Czułam, jak gaśnie.
Wszystko przeze mnie.
Gdy umarł, otarłam łzy i zabrała trucizny do siebie. Nikt nie miał podejrzewać go o samobójstwo. Winę chciałam przyjąć na siebie. Jego ciało wywiozlam na pustynię. Uwielbiał ciszę i niezbadaną przestrzeń. Spokój. Chciałam mu je zapewnić. Zasłużył na te drobnostki po tym, co mu zrobiłam. Ucałowałam jego tors i przykryłam twarz kurtką. Trudno było mi na niego patrzeć w tym stanie.
Andrew mi wybaczył. Ale ja sobie nie potrafiłam. Skończę to, co zaczęłam. Naprawię całą tę chorą sytuację. Tej nocy wezmę kąpiel myśląc o Andy’m. Wrzucę do wody włączoną suszarkę. Ręka zadrży mi co najwyżej raz. Ale dokonam tego. Znów odnajdę Andrew. Naprawię, co zepsułam.
Jeżeli to czytasz, kimkolwiek jesteś, zanieś to na policję. Jeżeli to ty, Kate, wybacz, że ci to zrobiłam. Nie chciałam odebrać ci brata. Błagam, zanieś to ekspertom kryminalistycznym. To dowód ostateczny, dlatego piszę to odręcznie. Ja, Rose Gheller, zabiłam Andrew Mallovica. Kilka dni później popełniłam samobójstwo. Pisze to w pełni władz umysłowych. Ewentualnie oszalała z rozpaczy i miłości. Nikt nie mógł mnie uratować. Wina jest tylko moja. Podpisano poniżej: Rose Gheller”.


Rozdział 2. Zło pachnie czekoladą

Badumc, kolejna przygoda! Zapraszam.

Muzyka:
https://www.youtube.com/watch?v=CHk5SWVO4p8 - The 1975 "Chocolate"
https://www.youtube.com/watch?v=6iTztTwsKAU - Marilyn Manson "I want to kill you like they do in the movies"


Samantha weszła do pokoju pełnego agentów pracujących przy biurkach. Za nią szedł John. Sam rozejrzała się dyskretnie z wieloletnio wystudiowaną miną. Oznaczało to tylko jedno.
- Wezwano nas do kolejnej sprawy. Znaleziono świeże zwłoki porzucone w parku przy Street Aveenu 49.
- Gdzie jest Liza? – zapytał rzeczowo John.
Nie było jej w biurze i tylko z tego względu Sam użyła słowa „zwłoki”. W jej obecności należało używać mniej drastycznych słów – była wyjątkowo wrażliwa. Prócz gołych, bezwonnych kości nie tolerowała nic innego. Zwłaszcza śmierdzące, zmasakrowane truchła działały na nią w dużej mierze. Liza dopiero niedawno została powołana na agentkę. Postanowiono nie zmieniać jej godzin pracy biurowej. Dlatego gdy oni rutynowo pracowali, agentka Grice wciąż miała godzinę do rozpoczęcia zmiany.
- W domu – mruknął ktoś.
David niezwłocznie powstał z miejsca.
- Pojadę po nią – zaproponował, wciągając w pośpiechu kurtkę.
- Nie ma potrzeby, wystarczy zadzwonić…
- Nie, tak będzie szybciej. Spotkamy się na miejscu – kiwnął im głową, wychodząc.
Sam wzruszyła ramionami. Gdy wyszli, John zwrócił się do niej.
- Nie uważasz, że Liz i David nieco ponadto spoufalają się ze sobą?
- Są młodzi, a chłopakowi wyraźnie zależy. Co w tym złego?
Ścisnął jej ramię trochę zbyt kurczowo, patrząc jej w oczy.
- Według prawa romanse pomiędzy funkcjonariuszami tej samej agencji są nielegalne. W razie zagrożenia uratują drugą połówkę zamiast postąpić racjonalnie.
Sam westchnęła spokojnie.
- A gdy pokochałeś Janie, było to racjonalne? Przecież po jej śmierci byłeś załamany i źle wpłynęło to na twoje życie zawodowe. Ale było warto, prawda? Moje małżeństwo też miało swój sens, choć zakończyło się walką podczas rozwodu. Żadna miłość nie jest rozsądna, ale nie zawsze rozsądek musi być wyznacznikiem dobra.
Poklepała go po ramieniu i odeszła. Musiała zostawić Grace parę obowiązków na głowie.
{…}
Zatrzymał się przed niewielkim, parterowym domem z ogródkiem. Po drodze wpadł po kawę i babeczki z kawałkami czekolady. Już miał zapukać, gdy uświadomił sobie, że Liza mogłaby tego nie usłyszeć. Nagle zwrócił uwagę na staruszkę z podwórka obok, która zaprzestała przycinania różanego krzewu, przypatrując się mu.
- Jest pan przyjacielem Lizy? – zapytała.
- Tak… tak mi się wydaje – odparł, zastanawiając się w duchu, skąd bierze się u niego ta dziecinna nieśmiałość.
Staruszka przyzwała go skinieniem dłoni. Gdy podszedł, podała mu jedną wyjątkowo piękną różę i szepnęła na ucho:
- Klucz jest pod wycieraczką. Zrób jej miłą niespodziankę, jest młodą i wspaniałą dziewczyną, a taką samotną. Powinna poużywać życia.
Uśmiechnął się do starszej pani. Podniósł wycieraczkę i wyjął klucz. Przekręcił go w zamku, otworzył drzwi i wszedł do domu. Było cicho. Czuł się jak intruz. Może to głupie, ale pomimo wszystko nie był tu jeszcze ani razu. Wstąpił jeszcze do kuchni. Wyjął drewnianą tacę, położył na niej kawę, torbę z babeczkami i różę, po czym zaczął poszukiwanie właściwego pokoju. Z pozoru było to proste – salon i kuchnia nie miały drzwi, tylko łuki. Pozostałych pokoi było trzy – cztery, jeśli liczyć składzik z konfiturami i narzędziami. Najpierw trafił do łazienki, potem do sypialni gościnnej. Wreszcie, mając pewność, zapukał cicho do drzwi. Gdy nie usłyszał odpowiedzi, wszedł do środka. Zakopana w białej pościeli, rozczochrana, na prawym boku spała tam jego przyjaciółka z pracy. Przykucnął przy łóżku i zanurzył rękę w jej włosach.
- Liza. Hej, Liiiza. Wstawaj – uśmiechnął się delikatnie.
Przeciągnęła się, ziewając i odwróciła się.
- O. Hej. Jaka miła niespodzianka. Co się stało?
Gdy już na dobre otrząsnęła się ze snu, miała na twarzy ten śliczny, rześki uśmiech, który pojawiał się zawsze, gdy z nim rozmawiała.
- Zabito kogoś – w tym momencie z jej ust wyrwało się na wpół zaskoczone, na wpół zawiedzione „och” – Wiedziałem, że nie będziesz specjalnie szczęśliwa, zadbałem więc o poprawienie ci humoru. Powinnaś zresztą coś zjeść przed tym widokiem.
Podał jej tacę. Wyglądała na przeszczęśliwą.
- Dziękuję. Mam nadzieję, że na widok ofiary nie zwrócę tych pyszności.
Roześmiał się. Liza była niesamowita. Umiała wdzięcznie śmiać się z każdej swej słabości.
{…}
Wyszli z domu. Liz pośpiesznie ruszyła do auta, dzierżąc w dłoni papierowy kubek.
- Gdzie odznaka? Ych, czekaj – podeszła do niego, wyjmując z kieszeni jego koszuli odznakę. Otworzyła ją, zawiesiła na brzegu kieszeni gwiazdą na wierzch, poklepała i uśmiechnęła się – Już. Od razu lepiej. Uważaj tylko, żeby wszystkie panny nie rzuciły się teraz na ciebie.
Ruszyła do służbowego samochodu. Sąsiadka zamachała sekatorem.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, pani Narrow!
David nadal nie ruszył się z miejsca. Uśmiechał się.
- Z jakiego powodu?
- Och, no wiesz… - spojrzała nań, trzymając drzwi auta – Za mundurem panny sznurem czy coś, a… a za tobą chcieć biegać nie tak trudno.
Nie czekając na jego odpowiedź, wsiadła do środka. Zamachał staruszce za żywopłotem i dołączył do Lizy. Odpalił i wyjechali spod domu. Upiła kolejny mocny łyk z kubka.
- Kawa z delikatesów – uznała z zadowoleniem.
- Niedoceniona.
Wymienili porozumiewawcze uśmiechy.
- Nie mamy szczególnie blisko do celu, prawda? – zapytała, przerywając ciszę.
- Skąd ta pewność?
Spojrzała w okno zamglonym wzrokiem. Po chwili odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Wiesz, dlaczego zamieszkałam na przedmieściach?
Pokręcił przecząco głową. Choć nie mogła tego zauważyć, ciągnęła dalej, jakby spodziewała się takiej reakcji.
- Bo tu jest spokojniej. Ładnie też, ale to ma mniejsze znaczenie. Tu brakuje sensacji. Nie mordują tu ludzi, nie ma bójek, gangów… Niczego, czym mogłaby zainteresować się prasa czy policja. Nic, w co byłabym zamieszana bardziej niż jako bezstronna, niemal wklejona postać, która gówno wie o tym, co czują ludzie wplątani w to bezpośrednio.
Znów pokręcił głową, tym razem jednak intensywniej.
- Nie jesteś taka. Ty ich rozumiesz. Jesteś mądrzejsza i delikatniejsza wobec nich. Masz większe pojęcie o tym, co ci ludzie przeżywają. To widać.
Zacisnęła powieki i wargi, gdy w głowie pojawił się pulsujący ból wraz z wspomnieniem zakrwawionych zwłok na dywanie. Jay.
- Właściwie, czemu rzuciłaś dziennikarstwo?
Pistolet z parującą lufą. Świeża krew w kolorze idealnej, jasnej czerwieni. Cynober jasny. Kolor miłości. Serduszka malowanego przez dziecko.
- Wolałabym o tym teraz nie mówić.
Skinął głową z wyrozumiałością. Nie o wszystkim pragnie się rozmawiać. Nie o wszystkim trzeba, by poznać człowieka. Tajemnice też są dobre. Sam doskonale o tym wiedział. Gdy nieco się uspokoiła, dźgnęła palcem rękę Davida.
- Włącz radio.
Kliknął guzik. Rozbrzmiały pierwsze tony „American Idiot” Green Day.
- Someone kill the DJ, kill the fuckin’ DJ!
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Lubisz taką muzykę?
Zatrzymała się w przezabawnej pozycji – z rękoma w górze, wygięta w stronę okna, w połowie wyśpiewywanej linijki.
- Jak najbardziej. Od lat. Nie widać po mnie?
- Wiesz, moja babcia szyje na drutach, ma osiemdziesiąt lat i żyje na farmie, a jej ulubionym zespołem jest AC/DC. Po tobie można się spodziewać rocka. Na pewno bardziej, niż po niej.
Otworzyła oczy szeroko.
- Poważnie? Twoja babcia słucha AC/DC?
- I Pantery?
Nagle Liza wybuchnęła śmiechem.
- Co się stało?
- Nic, nic, tylko… - usiłowała powstrzymać kolejny wybuch śmiechu – Wyobraziłam sobie po prostu wytatuowaną staruszkę ubraną w poszarpane spodnie z łańcuchami, gorset i glany, dziergającą szalik z ćwiekami.
Jej śmiech był niesamowicie zaraźliwy. Po jakimś czasie dotarli na miejsce.
- Zatrzymaj się. To tu.
Wjechali na chodnik, zahaczając o krawężnik. Śpieszyli się do tego stopnia, że nie chciało im się okrążyć parku, by skorzystać z parkingu. Inni zresztą postąpili podobnie. Żółte taśmy na słupkach i policyjne auta zajmowały kawał miejsca z tej strony parku. Zapadał wieczór. Nocna zmiana kryminologów znalazła kolejną sprawę. Już widzieli słupy światła ich latarek. Wysiedli. Liza oparła ręce na drzwiach.
- Koniecznie kiedyś muszę ją poznać.
Mruknął pytająco.
- Twoją babcię.
- Och. Oczywiście – uśmiechnął się – Jeśli tylko zechcesz.
Zatrzasnęła drzwi i ruszyła w stronę skupiska agentów. Wiedząc, jaki widok może tam zastać, ruszył w ślad za nią. Nie chciał, by znowu dostała ataku paniki. Cicho więc szedł krok w krok, tuż za jej plecami. Gdy znienacka zatrzymała się, nieomal wpadł na nią.
- Co jest…
- Czujesz?
- Co – rozejrzał się wokoło, pociągając nosem.
Istotnie. W powietrzu roznosił się silny zapach. Przyjemny zapach. Nie, nie był to smród rozkładającego się ciała. Oboje znali tę woń. Była to…
- Czekolada – oświadczyła Sam, pokazując próbkę zdjętą z trawy. Twarda skorupka ciemnej czekolady.
David zbliżył się na kilka kroków do ciała. To, że było martwe, wydawało się raczej luźną spekulacją. Był to wielki, czekoladowy człowiek. Zwłoki pokryte grubą skorupą z mlecznej czekolady.
- Willy Wonka? – zażartował.
Nim zdążył to zauważyć, Liza zbliżyła się do czekoladowego człowieka. Rzucił się, by ją od niego odepchnąć. Powstrzymała go jednak ruchem dłoni. Powąchała jego ramię, a nim ktokolwiek zaprotestował, wyjęła pilniczek z torebki i zeskrobała odrobinę czekolady na dłoń. Wzięła ją do ust. Pokiwała głową z zastanowieniem.
- Tak jak myślałam. Cadbury.
Cadbury było firmą zajmującą się produkcją słodyczy i napojów z centralą w Londynie. Smaki dzieciństwa większości z agentów.
- Zbierz informację na ich temat. Tymczasem wracajmy do biura. Napatrzyliśmy się już na tą Fabrykę Czekolady – John odwrócił się ku samochodom.
Zaskoczony David podszedł do Samanthy.
- Zebraliście już wszystkie dowody? – zapytał.
- Nim tu dojechaliście, zdążyliśmy pobrać odciski palców potencjalnego sprawcy, przejrzeć teren, zabezpieczyć strzępki materiałów w krzakach i porozmawiać z potencjalnymi świadkami. Zadzwoniliśmy też po samochód transportowy, zaraz zjawią się chłopcy i zabiorą naszego słodkiego człowieka. Zbytnio się nie śpieszyliście, co?
Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, uciszyła go, uśmiechając się pobłażliwie. Miejsce zbrodni z wolna pustoszało. Sam zrobiła jeszcze kilka zdjęć, nim ruszyła do auta.
{…}
Zebrali się w jednym pomieszczeniu. Liza stanęła przed ekranem.
- Dlaczego nas tu zgromadziłaś?
Nie odpowiadając na pytanie bezpośrednio, zaczęła prezentować zebrane informacje.
- W 1824 John Cadbury rozpoczął sprzedaż herbaty, kawy i czekolady w swojej kawiarni w Birmingham. Po pierwszej wojnie światowej synowie Johna założyli w Bournville pierwszą fabrykę słodyczy. Rok 1969 przyniósł połączenie firm Schweppes i Cadbury w Cadbury-Schweppes. W 1999 r. Cadbury otrzymało prawa do polskiej marki E. Wedel, w wyniku czego powstała nowa firma: Cadbury Wedel. Tradycyjny charakter obu firm podkreślają dobrze znane klientom podpisy właścicieli. W 2008 roku doszło do rozpadu Cadbury-Schweppes na Cadbury i Dr Pepper Snapple Group. 19 stycznia 2010 roku po trwających kilka miesięcy negocjacjach firma Cadbury została przejęta przez amerykański koncern Kraft Foods.
- Historię już znamy. Nie pomaga to nam jednak zbytnio w śledztwie…
Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem, podnosząc dłoń.
- Poczekaj. We wrześniu 2008 wybuchł skandal po śmierci czworga i chorobie około 50 tysięcy dzieci w Chinach na skutek zatrucia melaminą znajdującą się w mleku. Substancję tę znaleziono również w wyrobach Cadbury produkowanych w Chinach.
Tom wstał od stołu.
- Mam iść do Mike’a z prośbą zbadania układu pokarmowego ofiary?
Mike był sześćdziesięcioletnim koronerem. Rzadko jednak opuszczał kostnicę czy „salę tortur” jak zwali pokój, w którym badano zwłoki.
- Jak najbardziej.
Ruszył do drzwi. Nagle zatrzymał się jednak i odwrócił do niej.
- Tak z ciekawości, co się stało z Wedlem? Sprywatyzował się czy jest nadal pod działaniem Kraft Foods?
- To teraz spółka z ograniczoną odpowiedzialnością pod wpływem udziałowców z japońskiej LOTTE Group. A czemu pytasz?
- Aa… po prostu lubię Ptasie Mleczko.
Uśmiechnęła się do niego. Gdy wyszedł, Liza zakończyła spotkanie. Wtedy wstał John.
- Więc obowiązki przedstawiają się w ten sposób: Tom na wszelki wypadek powinien zbadać czekoladę, którą pokryto ciało. Strzępki dżinsu z krzaka różanego również. Sam i Liza wstąpią do cukierni niedaleko miejsca zbrodni. Kupna takiej ilości czekolady nie można tak szybko zapomnieć. Zadzwonię do Sandy’ego by popytał policję i ludzi związanych z tamtym miejscem o wyjątkowo kreatywne przestępstwa i tym podobne odbiegające od normy zjawiska. Mike zbada zwłoki.
David ruszył w ślad za Lizą.
- Gdzie się wybierasz? Ty musisz zajrzeć do bazy danych wykorzystując odciski palców znalezione w pobliżu ciała i te ofiary, które stara się uzyskać Mike. Udasz się też do jej mieszkania lub domu, pracy, wszędzie, gdzie tylko mogą kryć się przydatne informacje. Pojedziesz tam z pierwszym agentem, jaki się zwolni – zaakcentował, mierząc go groźnym spojrzeniem.
Przypominał ojca grożącego dubeltówką adoratorowi jego nastoletniej córki. David pokręcił głową. Musiało mu się coś przewidzieć. John i Samantha opuścili pomieszczenie. Wychodząc, Liza odwróciła się do niego.
- Miło mi, że starasz się być moim aniołem stróżem. Ale nie musisz. Gdybym była tak delikatna, jaką mnie widzisz, z pewnością nigdy nie zdecydowałabym się na tę pracę – obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
Podrapał się po głowie. Sam nie wiedział, dlaczego tak dziwnie się zachowywał. Od jakiegoś czasu o wiele większą uwagę zwracał na Lizę. Zastanawiał się, dlaczego tak jest. Nie sądził, by zakochał się. Był słaby w sprawach sercowych. Dodatkowo znał prawo i wiedział, że romanse w agencji skutkują zawieszeniem lub zwolnieniem dyscyplinarnym co najmniej jednego z agentów uwikłanych w ową sprawę. A jednak… coś w jego głowie, kiedy patrzył na Lizę mówiło mu, że nie powinien bezgranicznie sobie wierzyć.
{…}
Białowłosy, brodaty starszy facet przywołał Davida ruchem dłoni. Przekroczył szklany próg laboratorium, w którym zwyczajowo badano zwłoki. Było to jedno z najbardziej sterylnych pomieszczeń w biurze. Nawet kurz nie miał prawa tu latać. Podszedł do czekoladowego człowieka.
- I jak? Udało ci się coś ustalić?
- Nie do końca… Potrzebuję pomocy w wyciągnięciu go z tej skorupy. Jest o wiele cięższa, niż by się wydawało. A trzeba ją jeszcze włożyć do zamrażarki jako dowód.
Młodszy westchnął. Zapowiadało się sporo pracy. Dobry trening dla mięśni.
- Dobrze, od czego mam zacząć?
- Podaj mi piłkę ręczną.
Ze zdrobnienia, jakiego użył Mike, wywnioskował, że chodziło mu o mniejszą piłę zawieszoną na tablicy z narzędziami. Chwycił ją i podał koledze. Ten ostrożnie przyłożył ją do miejsca, w którym wyrzeźbiono zmarszczki zgięć palców. Powoli przeciął górną warstwę i boki. Gdy posłyszał znajomy dźwięk pękania czekolady, zabrał się za dół. Zdjął czekoladowy pokrowiec na opuszki i odłożył na stalową tackę obok. Ścisnął palce nieżywej postaci ukrytej w środku.
- Zimne. Czuję bardzo wyraźnie, nawet przez rękawiczkę. Mięśnie zwiotczałe. Na pewno jednak nie umarł na tyle dawno, by ściśnięte mięśnie zanikły. To znaczy…
- … że się nie bronił – dokończył myśl David.
Skinął głową potwierdzająco. Spojrzał przelotnie na paznokieć ofiary.
- Istotnie, mężczyzna. Palce kobiety nie są tak pulchne i gruboskórne. Nie wspominając o starannie wypiłowanych, ale jednak zniszczonych, paznokciach – zrobił krótką pauzę, po której zapytał zniecierpliwiony – Zdejmiesz mu wreszcie odciski palców, czy nie jest ci z tym śpieszno?
David błyskawicznie zreflektował się, przykładając do opuszek zimnego palucha kleisty kawałek plastiku, służący do zabezpieczania tym podobnych drobnostek. Zakleił go i włożył do kieszeni.
- Podaj mi nóż. Lub jakiekolwiek ostrze. Najostrzejsze i najwygodniejsze jakie uda ci się znaleźć.
Przesunął palcami po pokaźnej kolekcji takowych narzędzi na ścianie. Jedno z ostrzy niespodziewanie zacięło go w kciuk. Było dość poręczne. Uznał to za najlepszy znak, że się nadawało. Podał mu nożyk myśliwski z żółto-czarną rękojeścią. Mike chwycił go w dłoń i przeciągnął w linii bocznej tak, by rozdzielić oryginalny sarkofag na pokrywę i misę. Gdy wreszcie mu się to udało, otarł pot z czoła.
- Całe szczęście, raczej nie naruszyłem zwłok. Dobrze, teraz twoja kolej. Pomóż mi przenieść górną część na nosze.
Wykonał polecenie. Gdy rzeźbiony człowiek leżał obok swego, nieżyjącego już, pierwowzoru, dostrzegli niebywałe podobieństwo. Nawet wyrzeźbiona twarz łudząco przypominała tę prawdziwą.
- Ktoś się postarał.
Mike usiadł na stołku, opierając łokcie na udach i przecierając dłonie ścierką. Robił tak często, pomimo istotnego faktu, że zawsze miał włożone silikonowe rękawiczki.
- Sprawca musiał dobrze znać ofiarę. I mieć wiedzę w zakresie cukiernictwa oraz dostęp do skomplikowanego, fachowego sprzętu.
Spojrzał na niego pytająco.
- Bo widzisz, nie było śladów łączeń dwóch części; górnej i dolnej. Pokrywę wykonano jednolicie, w kształt muminka. Szczegóły wyrzeźbiono dłutem. Widać nawet kilka drobin startej czekolady nie strzepanych z dzieła. To dowodzi, że sprawca musiał mieć sprzęt, zdolny do wykonania takiej skorupy według parametrów. Coś jak trumna na miarę. Gdyby zwłoki od razu były w środku, na nich również znajdowałaby się zaschnięta czekolada. Mężczyzna jest jednak sterylnie czysty. A aby wykonać tak mistrzowską imitację ludzkich rysów, nie wystarczą mistrzowskie umiejętności rzeźbiarskie. Trzeba mieć tę twarz wyrytą w pamięci. Doskonale znać każdą zmarszczkę i włosek.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Wiedzieli co to oznacza.
{…}
Zbliżały się do, już piątej z kolei, cukierni w pobliżu parku. Tuż przed wejściem Liza zatrzymała się, stając na drodze Sam i odwróciła się do niej z lekko zatroskaną miną.
- Słuchaj, ja… znam ludzi prowadzących tę cukiernię. Bardzo dobrze. Wiem, że to ty jesteś lepsza w wyciąganiu całej prawdy z świadków, bo jesteś bardziej doświadczona ode mnie, ale…
- Chcesz z nimi porozmawiać? Oczywiście. To, że ich znasz, ułatwi nam sprawę.
Napięcie na jej twarzy zelżało. Samantha zarzuciła ramię na jej bark.
- Nie martw się. Jesteś świetną agentką i nikt w ciebie nie wątpi. A co podobnych sytuacji; stawałam w nich wielokrotnie. I najlepszym wyjściem jest zrobienie wszystkiego po swojemu. Jak zawsze w życiu. Zaprowadzi nas to na drogę, jakiej zasługujemy.
Liza skinęła głową z delikatnym uśmiechem i ruszyły dalej. Weszły do środka, uruchomiając złoty dzwonek zawieszony nad drzwiami. Z zaplecza nie wygramolił się tym razem sympatycznie wyglądający, pulchny człowiek ubrany na biało w strój piekarza, jak w czterech poprzednich lokalach. Był to wysoki, szczupły, ubrany w czarną koszulkę polo, czarne dżinsy i długi, biały, schludny fartuch chłopak. Na oko dwudziestoparoletni. Przystojny. Sam przyjrzała się mu. Gęste blond włosy barwy jasnego miodu związane w kucyk, jeden kosmyk figlarnie spływał na czoło. Wydatne kości policzkowe. Jasna, nieskazitelna cera. Jasne, głęboko osadzone, grafitowe oczy. Kościsty, nie wyglądał na zapalonego smakosza firmowych wyrobów. Mimo to dobrze zbudowany, wyglądał na dość silnego. Cienkie usta, wydatna żuchwa, ładne zęby. Musiał mieć olśniewający uśmiech.
Na ich widok odstawił szklankę, którą przecierał i przewiesił ścierkę przez ramię, nie odrywając oczu od Lizy. Nie wyglądał na zaskoczonego wizytą policji. Zresztą, nie mógł przecież wiedzieć, że przychodzą w tej sprawie. Z wolna wyszedł zza lady i, nim którakolwiek zareagowała, zbliżył się do niej, ujmując jej policzek i głaszcząc go kciukiem. W jego oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Liza była w podobnym stanie.
- Nie wierzę… – uśmiechnął się – Skąd… skąd się tu wzięłaś? Szukałem cię… Szukałem cię już chyba wszędzie.
Roześmiał się krótko. Tak wesoło, jakby w jednej sekundzie spełnił wszystkie marzenia, o jakich śnił przez całe swoje życie.
- Jestem tu służbowo. Porozmawiamy o tym wszystkim za chwilę. Najpierw jednak muszę wykonać obowiązki – zachichotała nerwowo, niczym speszona nastolatka na randce.
- Ma się rozumieć pani… - zerknął na jej odznakę – …pani kryminolog.
Zasalutował. Uśmiechnęła się. Sam odchrząknęła znacząco. Oboje zwrócili na nią spojrzenie.
- Zapewne przychodzicie w sprawie tego morderstwa w parku. Znaleźli tam podobno zwłoki przykryte czekoladą.
- Wie pan coś o tym.
- Jack – podał jej rękę z uśmiechem – Owszem. Tata miał ostatnio klienta, który zaopatrzył się w podejrzanie spory zapas płynnej czekolady najwyższej jakości. Mówiłem mu, by to zgłosił, on jednak powtarzał mi, że nie chce zrzucać winy na nikogo, póki nie ma dostatecznych dowodów. Mam go zawołać?
- Tak, jeśli p… możesz.
Skinął, ponownie obdarzając ją olśniewającym uśmiechem. Odchodząc, ścisnął mocno dłoń Lizy, jakby pragnął zabrać ją wszędzie ze sobą. Gdy zniknął za zapleczem, spojrzała na partnerkę.
- Znacie się aż tak dobrze?
- Tak. Zdecydowanie tak – otarła łzę – Od lat się nie widzieliśmy. Myślałam, że wyjechał na dobre, kiedy nim wróciłam i zastane tu tylko jego ojca. Nie spodziewałam się go tutaj zobaczyć. Gdyby tak było… spędziłabym tu pewnie każdą sekundę wolnego czasu, nie mogąc doczekać się tego spotkania.
Po jej plecach przebiegł dreszcz. W jej głowie pojawiały się tony myśli na sekundę. Gdy Sam położyła dłoń na jej ramieniu w geście wsparcia, otrząsnęła się. Była w pracy. Prywatne sprawy należało zostawić na później.
W tym czasie Jack wrócił w towarzystwie ojca. Posiwiały mężczyzna z wąsami jakby zdjętymi z logo Pringlesów rozpromienił się na jej widok.
- Liza, moja droga, jak się miewa Charles?
Charles był jej ojcem. Właściwie, ojczymem. Biologicznego ojca nigdy nie było przy niej. Gdy miała mniej niż cztery lata, zniknął z powierzchni ziemi. Matka wychowywała ją wraz ze swoim mężem. Monica zmarła w szpitalu po wypadku samochodowym. Kilka lat później jej mąż nieomal dołączył do niej, nie mając już sił na walkę z rakiem płuc. Na szczęście udało się go uratować, a choroba z wolna ustępowała. W sercu Lizy był tylko jeden mężczyzna opatrzony nazwą „tata”. I był to Charles Maddelson, syn bliskiego przyjaciela człowieka, który stał właśnie przed nią.
- Tata miewa się świetnie, dziękuję. Myślę, że dziadek ucieszyłby się, gdyby wstąpił pan do niego na partyjkę brydża. Ale… Nie z tym do pana przychodzę. Chodzi o osobę znalezioną w parku. Potrzebujemy pokwitowania zakupu i danych osobowych klienta, który kupił sporą ilość płynnej czekolady – gdy staruszek chciał jej przerwać, uniosła palec – Rozumiem, że nie chce pan nikogo z góry pogrążać, oskarżać ani oceniać. Ale zginął człowiek, panie Wells. Musimy zebrać wszystkie dowody w sprawie, jakie uda nam się znaleźć. A to jeden z kluczowych. Więc… pomoże nam pan?
Człowiek poskubał wąsa w zastanowieniu. Wkrótce wzruszył ramionami.
- Cóż… Wydaje się, że muszę.
Gdy ruszył swym z lekka kaczkowatym chodem do szafek w kształcie plastrów miodu, znajdujących się za ladą, Liza uśmiechnęła się. W zamyśleniu policzył szufladki od lewej, podkręcając zarost. Wyciągnął jedną z nich, wyjął kilka karteczek i wsunął ją powrotem. Podał jej karteczki.
- Proszę. Masz tu to konkretne zamówienie. Paragon, numer telefonu i numer rejestracyjny jego auta.
- Wow. Cóż za sumienność – Sam z aprobatą pokiwała głową.
- Zaproponowałem mu, by zostawił mi swój numer, a ode mnie wziął wizytówkę, gdyby raz jeszcze chciał skorzystać z mojej pomocy. Zgodził się. Na wszelki wypadek spisałem numery auta, bo miałem przeczucie. Robię tak wobec większości klientów. Tak jest po prostu bezpieczniej. A dzięki kopiom paragonów, łatwiej mi potem rozliczać wszystko w papierach. Gdy się przedawnią, trzymam je w kartonowych pudłach na zapleczu. Nic nie ginie. Nawet najmniejszy, pojedynczy cukierek jest zaksięgowany. Ale.. co do tego klienta… on wydawał się porządnym człowiekiem. Nie podejrzewałbym go o nic takiego.
Skinęły głową. Udał się na zaplecze. Dla Sam jego zdanie mogło nie znaczyć zbyt wiele, ale Liz znała go bardzo dobrze. Miał nosa do ludzi.
Wiedziały już co trzeba. Sam ruszyła do wyjścia. Zmierzyła ją pytającym spojrzeniem. Liza pokręciła głową, stojąc bardzo blisko przystojnego chłopaka.
- Zaraz wracam. Lub później. Musimy porozmawiać.
- Rozumiem. Usprawiedliwię cię jakoś przed Johnem.
Zamknęła za sobą drzwi, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Życzyła młodszej jak najlepiej. W pierwszej chwili nie pomyślała o Davidzie.
{…}
Liza nie wracała do biura, a niemal cały team nalegał na spotkanie. Wszyscy mieli coś nowego w sprawie. Nawet Mike postanowił opuścić swoje ulubione samotnie pełne martwych ciał, by pochwalić się nowymi odkryciami. Dwie godziny przed końcem zmiany Sam dała za wygraną. Liza będzie musiała nadrobić parę spraw. Zwołała spotkanie w tym samym pokoju co zawsze. Wszyscy wydawali się zadowoleni ze swojej pracy.
- Gdzie Liz? – zapytał już u wejścia David.
- Nie przyjdzie. Jej zmiana już się skończyła, a i tak miała bardzo ważną sprawę do załatwienia.
Zasiedli do półokrągłego stołu. Sam, jako że stała już przy ekranie z materiałami w rękach, chciała zacząć. David odezwał się jednak ponownie.
- Może zacznijmy od ofiary. Przybyło sporo wieści o niej. I przynajmniej na tym polu możemy być pewni.
Zgodziła się. Stanął przed ekranem, ujmując w dłoń wskaźnik.
- Więc… ofiara to Benny Thill, czterdziestosiedmioletni właściciel udziałów Kraft Foods. Niekarany, żył w separacji z żoną, Donną Kathrin Thill, mieli dwójkę dzieci; Veronicę i Williama. Veronica mieszka obecnie w Irlandii z mężem, studiuje. Po Willu słuch zaginął. Nadal go szukamy. Ben miał kochankę; lub raczej konkubinę; a z nią siedmioletniego synka oraz dwie trzyletnie córeczki, bliźniaczki. Porzucił rodzinę, gdy kobieta zaszła w pierwszą ciążę. By nie wzbudzać sensacji, podpisali tylko papiery dotyczące separacji, żadnego rozwodu.
- Bogaty oportunista, który porzucił prawdziwą rodzinę dla nowej, ha?
David potwierdził skinieniem.
- Na to wygląda. Zjawimy się u obu pań.
Nie mając nic więcej do powiedzenia, usiadł. Mike wstał, zajmując jego miejsce przy tablicy.
- Mamy do czynienia z dawniejszym morderstwem niż nam się wydawało. Sprawdzając układ pokarmowy w poszukiwaniu śladów melatoniny, odkryłem coś innego. Żołądek był skurczony. U tak dobrze odżywionego faceta to dość dziwne. Zwłaszcza, że choć znacznie skurczony, zdrowy i dobrze funkcjonujący. To chyba początki diety, kto wie. Na pewno jednak nie umarł z powodu niedożywienia. Kolejna sprawa to to, że co delikatniejsze organy były silnie schłodzone. Ciało również nie było zimne wyłącznie przez brak przepływu krwi. Zwłoki musiały być przechowywane w zamrażarce. Sporej, z pewnością nie jednej ze starszych modeli. Zimniejszy był wewnątrz, na skórze nie znalazłem żadnych śladów zetknięcia się ciała z bryłami lodu ani cieczą. Zamrażarka musiała mieć regulację temperatury. Gabaryty ofiary również podpowiadają nam, by nie szukać zbyt małej. Skóra na brzuchu i pośladkach jest miejscami jaśniejsza, co oznacza, że coś ją naciskało. Myślę, że to właśnie ścianki zamrażarki. Rozmiarem powinna być więc zbliżona do jednoosobowego łóżka.
John kiwał głową ze zrozumieniem.
- To sporo przydatnych informacji. Coś jeszcze?
- Jak najbardziej! Toksykologia przysłała mi wyniki. We krwi znaleziono sporą ilość alkoholu.
- Więc… był podpity, gdy umierał?
- I to dokumentnie. Pozwolę sobie na potoczne określenie, mówiąc, że był nawalony w trzy dupy. To wyjaśnia otępienie i rozluźnienie, w jakim znajdowały się ciało i umysł. Mógł nawet nie zauważyć, że ktoś go zabił.
Wszystko pięknie. Jedna tylko sprawa wciąż nie dawała im spokoju.
- Co było przyczyną śmierci?
- Nie jestem pewien, ale wszystko stawia na to, że wyziębienie organizmu. Pod paznokciami nie zauważyłem niczego, co świadczyłoby o walce. Facet był zdrowy jak rydz, choć otyły. Alkoholu nie było wystarczająco, by zabić tak skutecznie. Gdy włożono go do chłodziarki, musiał jeszcze żyć. Po przebudzeniu nic by nie wskórał, tego typu sprzęty otwierają się wyłącznie od środka, a tam mają gładkie ściany, tłumiące krzyki i drapanie. Mógł też wcale się nie obudzić. To wyjaśniałoby zupełny brak adrenaliny we krwi. Gdyby bał się śmierci, toksykolodzy by o tym wiedzieli.
Już miał wrócić na miejsce, gdy John zadał przytomne pytanie.
- Jak wsadzono go do skorupy?
- Elementy zrobiono oddzielnie. Elementów było pięć. Od pasa w dół jest całość, do tego korpus, dwie ręce i głowa. Wszystkie zatarcia i dopasowania zakryto dodatkową, świeżą czekoladą. Odkryłem to przez przypadek, gdy przyglądałem się ciut bliżej ciału i skorupie. To w tych miejscach ofiarę pokrywały drobne opiłki.
Kończąc swój wywód, usiadł przy stole. Więcej informacji o ofierze chyba już nie potrzebowali. Tom uprzedził Samanthę i zaczął przedstawiać, czego sam się dowiedział.
- Zbadałem czekoladę, którą mi dostarczyliście. Znalazłem w niej wszystko, czego można by się spodziewać. Nie jestem jednak pewien, czy opiłki żelaza należą do rodzinnej receptury – spojrzał na wszystkich spod oka – Nie mają jednak żadnego sensu ani przydatnego zastosowania. Miały tylko sprawić, by człowiek był cięższy. Utrudnić naszą pracę i transport zwłok do laboratorium.
Zrobił pauzę, czekając na pytania dotyczące tej kwestii. Nikt się jednak nie odezwał, ciągnął więc dalej.
- Natomiast materiał znaleziony w krzakach to dżins. Wysokiej jakości. Prócz tego dość zwyczajny, ciemnogranatowy. Najprawdopodobniej pochodzi ze spodni sprawcy lub innej osoby w pobliżu, uciekającej z miejsca zdarzenia. Nie znalazłem żadnego materiału genetycznego. Ani kropli wsiąkniętego potu, włosa, odcisku palca, naskórka. Nic. Jestem jednak pewien, że krzak zranił nogę właściciela tych spodni, mniej więcej w połowie łydki. Skoro kolce naruszyły tak solidne spodnie, ciało nie było dlań żadną przeszkodą. Z braku śladów myślę jednak, że rana jest raczej płytkim zadrapaniem niż czymś więcej. Bo gdyby uciekinier po sobie posprzątał, nie zostawiłby dżinsu.
Gdy usiadł, początkowo nikt nie ruszył do tablicy. Wszyscy spojrzeli na Sam wyczekująco. Z lekkim poirytowaniem wstała i przegrzebała przygotowane przez siebie papiery.
- Znaleźliśmy człowieka, który w cukierni w pobliżu parku zakupił przeszło 300 litrów płynnej czekolady świetnej jakości. Otrzymałyśmy z Lizą jego numer telefonu, dane osobowe i numery rejestracyjne auta, jakim się poruszał. Kłopot tkwi jednak w tym, że ów człowiek nie istnieje.
- Co? Jak to?
- Tak to. Jest rzeźbiarzem, ludzie z tej części Londynu przyznają, że znają go. Nikt jednak nie utrzymywał z nim bliższych kontaktów. A w rejestrze nigdy nie istniał taki człowiek. Jedyny o takim imieniu i nazwisku był kowalem i zmarł lata temu. Numer telefonu jest fałszywy. A auto pochodzi z wypożyczalni. Rzecz jasna, sprawdzałam, kto i kiedy je wypożyczał. Kłopot w tym, że otrzymałam identyczne dane osobowe i numer telefonu. Ten człowiek miał wyraźnie miejscową fałszywą tożsamość.
- Ale…
- Szsz! Daj mi skończyć! Okazało się jednak, że nie tak fałszywą, jak by się zdawało. Był świadkiem koronnym w Gwatemali. Stąd fałszywa tożsamość. Na szczęście, sąd był przychylny i uchylił rąbka tajemnicy, wyłącznie ze względów zawodowego zaufania. Mówi wam coś nazwisko William Thill?
- Syn ofiary.
Pokiwała głową, z triumfalnym uśmiechem.
- Tak. Pierworodny syn, któremu raczej nie w smak było, że prócz porzucenia rodziny, jego ojciec wydziedziczył ich ze spadku w razie śmierci. Dowiedziałam się, że ostatnio gdy go widziano, wybuchła między nimi ogromna kłótnia. Ojciec po niej wpisał syna z powrotem jako wykonawcę jego ostatniej woli. Żonę i pierworodną córkę również. Nie wiemy jednak, czy Will i reszta wiedzieli o tym. Ponoć nie utrzymywali zbyt ciepłych relacji.
Gdy dała im do zrozumienia, że skończyła, John wstał.
- Ja nie dowiedziałem się zbyt wiele, Sandy nie usłyszał nic o podobnych zdarzeniach w ostatnim czasie. Świetnie sobie poradziliście. Mamy już głównego podejrzanego i jako takie pojęcie o sprawie. Najważniejsze jednak przed nami. Sam, ty i Liza pojedziecie jutro do domu Thillów. Wcześniej jednak odwiedzicie z Davidem dom konkubiny ofiary. Gdybyście dowiedziały się czegokolwiek o miejscu przebywania podejrzanego, zadzwońcie do Davida i we trójkę udajcie się od razu na miejsce. Nie mamy chwili do stracenia, kto wie, czy się nie przemieszcza. Oby obie kobiety zgodziły się na przeszukanie domów, bo nie powinniśmy tracić czasu na zdobywanie nakazów.
Wszyscy w skupieniu ruszyli do szatni. Nawet w domach wciąż rozmyślali nad możliwym niepowodzeniem sprawy.
{…}
Tym razem nikogo o nic nie pytał. Gdy tylko zauważył, że w biurze nie ma Lizy, wsiadł w samochód i ruszył do jej domu. Kupił kawę, ciastko i bukiet jej ulubionych kwiatów. Pewny siebie i tego, co do niej czuje, stanął pod drzwiami. Całą noc nad tym rozmyślał. Był w niej straceńczo zakochany. Chciał jej to okazać. Ale nie raz. Tysiąc razy. Każdego dnia.
Schylił się, szukając klucza pod wycieraczką. Nie znalazł go tam jednak. Usłyszał też szczęk talerzy w kuchni. Wcisnął guzik dzwonka, zapukał dwa razy i czekał z promiennym uśmiechem. Drzwi otworzyła mu rozczochrana Liz, wyglądająca nieprzyzwoicie seksownie w o dwa rozmiary za dużej, męskiej bluzie. Dodajmy, że to chyba jedyne, co miała na sobie.
Na jego widok zamarła, z mieszaniną speszenia i zaskoczenia na twarzy.
- David? Co ty tu robisz?
- Pomyślałem, że mógłbym tak jak wczoraj odwieźć cię do pracy. Na wszelki wypadek zabrałem dla ciebie śniadanie.
Podał jej kartonową tackę z kawą i torebką pączków. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wtedy za jej placami stanął przystojny blondyn w samych slipkach.
- Dzień dobry. O co chodzi?
- Jack, to David, mój kolega z pracy. David, to Jack, mój…
- Chłopak – dokończył blondyn z przyjacielskim uśmiechem podając dłoń nowopoznanemu.
Najtrudniejsze do zniesienia było chyba to, że był to zupełnie szczery i niewinny grymas.
- Miło mi poznać. Rozumiem, że potrzebowałabyś trchę czasu na przygotowanie się, a nie chcę wam przeszkadzać. Tak więc może lepiej już pójdę.
- Nie, David, czekaj, wejdź…
- Nie, nie – zaprzeczył ruchem dłoni – Lecę. Och, to dla ciebie.
Podał jej wiecheć. Powąchała magnolie.
- David!... Dziękuję.
Machnął ręką, siląc się na uśmiech.
- E, to drobiazg!
Gdy wsiadł do auta, poczuł się jak najbardziej żałosny facet na ziemi.
Liza zamknęła za sobą drzwi, tuląc do piersi kwiaty. Jack przejął od niej kartonowa tackę.
- Miły facet, nie ma co. Świetnie, że z nim pracujesz. Ktoś będzie miał na ciebie oko, kiedy mnie nie będzie – pocałował ją w czoło i ruszył do kuchni.
Liza, wciąż opierając się plecami o drzwi i z nosem między kwiatami, wyszeptała, zaciskając powieki:
- Tak. Miły facet. Ma na mnie oko.
{…}
- Sam! Tutaj! – zamachał, wychylając się przez szybę.
Przemierzyła parking agencji i wsiadła do auta.
- Hej. Wyglądasz na przybitego.
- Źle spałem. To tyle. Męczy mnie ta sprawa.
Sam podejrzewała, jaka sprawa go męczy. Postanowiła jednak zachować to dla siebie. David, w trakcie jazdy, niby przypadkiem zagadnął:
- Sam, znałaś wcześniej chłopaka Lizy?
Starała się być nonszalancka w tym temacie równie mocno co on. Jej jednak o wiele lepiej to wychodziło.
- Jacka? Tak, spotkałam go wczoraj. Okazało się, że oboje wrócili do miasta. Przez wyjazd Lizy musieli się rozstać, a nim wróciła, on zniknął. Przynajmniej tak to zrozumiałam. A kiedy się poznaliście?
- Niedawno – zbył ten temat krótko – Wydaje się świetnym facetem, co?
- Jak najbardziej – przyznała spokojnie, po czym odwróciła wzrok ku niemu – Zupełnie jak ty.
Odruchowo uśmiechnął się.
- Dziękuję.
Po chwili dojechali na miejsce. Piętrowy dom z bali. Zaparkowali na podjeździe. Gdy tylko tak się stało, próg przekroczyła wychudzona, rudowłosa kobieta z rozmazanym od płaczu makijażem i z psem rasy york na rękach.
- Państwo pewnie w sprawie Benny’ego? – skinęli w odpowiedzi głowami – Zapraszam.
Machnęła na nich ręką, ruszając w stronę domu. Gdy zasiedli w salonie, demonstracyjnie otarła policzki i przesyconym fałszywym smutkiem głosem zapytała:
- A więc co chcieliby państwo wiedzieć?
- Proszę nie udawać. Nie podejrzewamy pani o nic konkretnego. To tylko rutynowa kontrola rodziny zmarłego. A następnym razem niech pani pamięta, że łzy płyną w dół, nie rozmazałyby więc pani cienia do powiek.
Wyraz jej twarzy diametralnie się zmienił. Spoważniała, a chusteczką wytarła sztuczne łzy i specjalnie rozmazany makijaż. Odstawiła psa na podłogę, chwyciła papierosa i przysunęła do siebie popielniczkę.
- Nie chciałam sprawiać wrażenie oziębłej suki, która ma gdzieś śmierć ojca swoich dzieci. Może nią jestem. Prawda jest taka, że ten palant nie potrafił zupełnie uwolnić się od starej rodzinki. Wpisał ich do testamentu! Sporo się przez to między nami popsuło. Chciałam go mieć dla siebie. Ale dosyć o mnie. Czego tu szukacie?
- Chcemy się tylko rozejrzeć. Najpierw tylko zadamy kilka pytań.
- Walcie śmiało – mruknęła, opierając się wygodnie o fotel i wydmuchując chmurę dymu.
- Czy po dokonaniu zmian w testamencie pan Thill kontaktował się z żoną i dziećmi?
- Z naszymi jak najbardziej. Z tamtymi nie. Z Donną też nie. Zabroniłam mu, grożąc, że wyjadę i więcej mnie nie zobaczy. Byłam już wystarczająco wściekła i zazdrosna. A on siedział pod moim pantoflem, bądźmy szczerzy.
- Rozumiem. A czy pani kontaktowała się z nimi?
- Od ostatnich świąt nie. Miałam dość tej starej raszpli na wieki.
- Znała pani jego syna, Williama?
- Willa? Tak. Poryty dzieciak. Samotnik. Miał gdzieś ojca. Czasem dzwonił po kasę. Gdy raz zapytano go przy obiedzie, czy kocha ojca, uznał, że go nie ma, a Benny’ego oddał mnie i moim dzieciom. Choć on użył mniej miłego uszom określenia.
- Uważa pani, że mógłby zabić ojca?
- On? Nie. Dobry był z niego dzieciak. Za dobry. Dziwne, że taki wytrwał w tej rodzinie. Silny, porządny, ambitny i zbuntowany. Żył własnym życiem. Ojca, owszem, nienawidził. Był też dziwny. Ale do tego stopnia? Nie sądzę.
Sam wstała.
- To chyba tyle. Możemy się rozejrzeć?
- Oczywiście. Zawołać pokojówkę, by oprowadziła was po domu?
- Nie, poradzimy sobie.
Gdy odeszli na tyle daleko, by nie mogła już ich usłyszeć, Sam mruknęła do Davida:
- Nie jest zbyt wspaniałą kobietą, ale chyba nie ma nic do ukrycia.
Był tego samego zdania. Przeczesali dosłownie każdy ważny kąt w domu. Jedyne, co udało im się znaleźć, to schowek w dnie szafy, magazynujący butelki whisky oraz proporczyk baru schowany w szafce nocnej mężczyzny.
- Chyba wymykał się czasem spod buta ukochanej, by poczuć smak wolności.
{…}
Sam i Liza podjechały pod posiadłość państwa Thill. Była o wiele okazalsza, choć mniejsza od domku z bali. W drodze do niej ucięły sobie małą pogawędkę.
- Wydajesz się czymś zmartwiona.
- Mało spałam tej nocy.
„Nie ty jedna” pomyślała Sam.
- Jak tam sprawy między tobą i Jackiem?
Dziewczyna rozpromieniła się nieco.
- Bardzo dobrze. Planujemy, by wprowadził się do mnie na stałe.
- Tak szybko?
Liza ścisnęła wargi.
- Wierz mi, wcale nie tak szybko.
- Hmmm? – mruknęła pytająco.
- Nic, nic – odparła, zmieniając bieg.
Stojąc już na ganku, zapukały mocno do drzwi. Gdy po drugim zawołaniu nie otrzymały odpowiedzi, weszły do środka. W salonie zastały Donnę rozmawiającą przez telefon.
- Taaak?! A więc odpierwiastkuj się ode mnie, ty ilorazie nieparzysty, bo jak cię przelogarytmuję, to ci zbiór zębów wyjdzie poza nawias!
Po tych słowach z impetem trzasnęła słuchawką. Odwróciła się do nich powoli, wygładzając spódnicę.
- Przepraszam. Adwokat mojego męża. W czym kłopot?
- Chodzi właśnie o pani męża. Znaleźliśmy go martwego w parku, w wyrzeźbionej skorupie z czekolady.
Przekrzywiła głowę nieznacznie, demonstrując swoje zdziwienie. Tak naprawdę usiłowała starannie ukryć pod tym pozorem lęk, jaki w niej wezbrał.
- Słyszałam, że umarł. Ale nie, że tak. Proszę, proszę siadać. Może coś do picia?
- Nie, nie, dziękujemy. Mamy do pani kilka pytań.
- Oczywiście. Proszę śmiało.
- Kiedy ostatni raz widziała pani męża?
- Około miesiąca temu. Pokłócili się z moim synem o oślizgły testament Bena. Wkurzony wybiegł i wrócił do siebie. Tyle go widziałam.
- A czy wiedzieli państwo, że tuż po tym spotkaniu Ben zapisał was jako głównych wykonawców jego testamentu?
Otworzyła oczy szeroko.
- To… Ja… Nie mieliśmy o tym pojęcia…
Sam i David skinęli głowami zgodnie.
- Tak też myśleliśmy. A pani syn? Jak zareagował na tę rozmowę?
Zarzuciła włosy do tyłu, ze zmieszaniem na twarzy.
- Wyjechał. Wpadał co parę dni na noc lub na parę godzin za dnia. Wydawał się czymś przejęty i zestresowany.
- Pani córka była jakkolwiek zamieszana w rodzinne spory?
- Nie. Od lat mieszka w Irlandii.
- Kiedy ostatnio widziała pani syna?
- Kilka dni temu. Czemu państwo pytają?
- Wie pani, gdzie syn może się znajdować?
- Nie, nie mam pojęcia. O co wam chodzi?!
Wstała, targając dłońmi włosy i zakładając je na karku. Wydawała się panicznie przerażona.
- Już od dłuższego czasu podejrzewamy, że to pani syn jest winien zabójstwu. Musimy go odnaleźć. Jeśli jest niewinny, nie ma się czego bać.
- Nie! On by nigdy… Nie!
- Proszę pani, rozumiemy pani reakcję, ale…
- Wynoście się stąd! Wynoście!
Wstali, nie do końca przekonani, co powinni zrobić.
- Chcielibyśmy się jeszcze rozejrzeć po domu.
- Musicie koniecznie dziś? – uspokoiła się nieco.
- Tak. Bardzo by nam na tym zależało.
- Dobrze… Ale zaraz potem stąd wyjdziecie!
- Jak pani sobie życzy.
Weszły po schodach. Tuż za ścianą Liza zaczaiła się i po chwili wyjrzała, obserwując, co robi pani domu. Zmartwiona wyglądała na starszą i bardziej zmęczoną. Wyciągnęła rękę ku słuchawce telefonu, drugą gładząc kark. Tuż nad telefonem, zatrzymała dłoń z wahaniem. W zastanowieniu ścisnęła powieki. Kręcąc głową, opuściła rękę. Wtedy Liza po cichu odeszła w ślad za Sam. Gdy natrafiły na pokój, którego białe drzwi pokryto czarną, odpryskującą farbą i wyskrobano na nich napis BRAT (z ang. bachor), sięgnęły po klamkę. To musiał być pokój Williama.
W środku było duszno i ciemno. Liza odsłoniła okna, rozsuwając czarne, ciężkie zasłony z czerwoną podszewką. W pokoju panował niesłychany rozgardiasz. Papiery, ubrania, notatki, zdjęcia, rysunki i bibeloty walały się dosłownie wszędzie. Pajęczyny. Tony kurzu i śmieci. Łóżko również pokrywała gruba warstewka brudu. Na pewno nikt nie zaglądał tu od wielu lat.
Spojrzały na tarczę do rzutek. Było do niej przybite wielokrotnie przekłute zdjęcie jakiegoś dzieciaka. Liza zajrzała pod łóżko. Wyjęła stamtąd plik zdjęć. Przekładała je w rękach, analizując. Na widok ostatniego zaparło jej dech.
- Sam… musisz to zobaczyć…
- Co? – pochyliła się nad jej ramieniem.
Portret uśmiechniętego Bena Thilla. A na nim krew. Tworzyła napis.
ZABIJĘ CIĘ, SUKINSYNU.
{…}
Następnego dnia wróciły do agencji, chcąc przekazać, co wiedzą. Tom zbadał krew ze zdjęcia. DNA zgodne z krwią ofiary. Musiała należeć do członka jego rodziny, spokrewnionego z nim bardzo silnie. Syn był najpewniejszą opcją.
W biurze panował kocioł. Ich team biegał, skakał, tańczył, śpiewał. Istny cyrk. Wreszcie powód tego rozgardiaszu wyszedł na jaw. Znaleźli kryjówkę Williama Thilla. Ale to nie wszystko. Sąsiedzi Donny twierdzili, że wcześniej, w środku nocy, pojawił się w jej domu. Słyszeli hałasy. Około pół godziny później zapakował coś dużego do bagażnika i odjechał.
Ruszyli do aut. Szwadron rządowych i policyjnych samochodów zjechał w dół głównej ulicy.
{…}
Wpadli do motelu dla przejezdnych. Auto, jakie opisywali sąsiedzi Donny, wciąż stało na parkingu. Agenci z wyciągniętymi pistoletami nie czekali na żaden sygnał. Wpadli z zaskoczenia do jednego z pokoi. Podziałało. Przez ułamek sekundy odrętwiały mężczyzna nie wykonał żadnego ruchu. Dzięki temu i własnej gotowości, błyskawicznie go pojmali. Sam, z aparatem w dłoni, podniosła karteczkę leżącą obok zwłok Donny Thill, uwięzionej w szklanej gablocie imitującej jej ciało. Miała siną szyję. Uduszenie.
- Nie było tak łatwo jak z ojcem, co?
Nie odpowiedział. Przeczytała napis na karteczce. „Myślałem, że jesteś po mojej stronie”.
- Tego nie musimy chyba już badać, co? To ty.
Uśmiechnął się diabolicznie i triumfalnie. Był szalony. Jego oczy skrzyły się niebezpiecznie. Dumny ze swych czynów.
- Pokazałeś im wszystkim. Szkoda. Skazaniec nie wykona podziału spadku, jaki zostawił mu ojciec. Twoja siostra nie była nim zainteresowana, matka nie żyje. Tylko tobie pozostała fortuna. Ale że wybrałeś złą ścieżkę… Wydaje się, że druga rodzina ze wszystkim będzie musiała uporać się sama.
Zaskoczony mężczyzna zaczął się szamotać. Na to było już jednak za późno.
Zmęczona Liza ruszyła do wyjścia.
- Ta sprawa była strasznie długa, co? – westchnął David.
Zgodziła się skinieniem głowy.
- Liz, chciałbym ci coś powiedzieć. Albo lepiej…
Przytulił ją. Była zaskoczona.
- Szczęścia z Jackiem. Tego ci życzę. Jak cię skrzywdzi, wiesz gdzie szukać uzbrojonych kumpli – puścił do niej oko.
Tak. Tak to miało wyglądać. Zakończona sprawa w pracy, w życiu prywatnym rozwiązane problemy. Tak wyglądał w jej mniemaniu happy end.
Do pełni szczęścia brakowało jej tylko ciepłego łóżka, w którym mogłaby odespać zmęczenie.


Rozdział 1. Miłość pod warstwą tynku

Oto początek naszej nowej, wspólnej przygody. Mam nadzieję, że będziecie towarzyszyć mi i moim bohaterom. Więc nie przedłużając - oto pierwsza historia.

______________________
Muzyka:
https://www.youtube.com/watch?v=DK_Az8cDQbk - (BIGBANG) G-Dragon ‘She's Gone’
https://www.youtube.com/watch?v=RUmdWdEgHgk – The Cranberries ‘When You’re Gone’
https://www.youtube.com/watch?v=5anLPw0Efmo – Evanescence ‘My Immortal’
_____________________________

Radiowóz podjechał pod dom jednorodzinny. Trzy podobne auta stały tam już, gniotąc trawnik. Cały podjazd roił się od agentów służb specjalnych, policji i, nawet, straży miejskiej. Ci ostatni, zwani przez niego ‘policją ochotniczą’ z zaciekawieniem przyglądali się pracy reszty, udając, że również do czegoś się tu przyczyniają. Nie mógł powstrzymać się od cichego prychnięcia.
Dom nie wzbudzał podejrzeń. Najzwyklejszy jednopiętrowy, zadbany budynek ze starannie umytymi oknami, zamiecionym, wyłożonym granitem ganeczkiem i równiutko skoszoną trawą. Kilka rabatek z żółtymi, fioletowymi i różowymi kwiatkami w kształcie kół, obłożone kamieniami dookoła. Drewniane, rzeźbione kolumny, solidne, dębowe drzwi z szybkami ze szkła weneckiego, drewniane ramy okien. Jedna z szyb na piętrze przebita. Najprawdopodobniej kamieniem. Złotawożółta farba, dachówki barwy korzennej. Z komina z czerwonej cegły nie leciał dym. Kwiaty w donicach zwieszonych z okien żywe, zadbane. Typowe dla tej dzielnicy. Drzwi garażowe w prawym boku domu, do których prowadziła granitowa ścieżka, zamknięte na kłódkę.
Początkująca agentka Grice podeszła do niego, przyciskając do piersi nieodłączną podkładkę.
- Słucham – powiedział, wciąż wypatrując znaków szczególnych domu.
- A więc… młode małżeństwo, mieszkają tu od dwóch lat. Lokum przejściowe, zamierzają je właśnie sprzedać. Wcześniejsi właściciele na razie nieznani. Akta domu są w urzędzie, ze względu na plany sprzedaży domu z ich pomocą. Jeden z urzędników zadzwonił po nas. Podczas wstępnych oględzin odkrył, że w ścianie coś zamurowano. Na prośbę rządu to ma być cicha akcja, bez rozgłosu, nikt nie może się dowiedzieć co znajdziemy, cokolwiek to będzie. Jednak coś wyciekło do gazet i… musimy przepędzić wszystkich niezależnych od naszej agencji i tej sprawy bezpośrednio.
Opierając rękę na biodrze, potarł czoło w zastanowieniu. Przymrużył oczy, przeczesał krótkie blond włosy dłonią i westchnął.
- Ok. Dołóż starań, żeby jak najszybciej stąd zniknęli – zatoczył wokół rękoma koło – Ja przeszukam resztę domu. Spotkamy się w piwnicy, jak oni znikną.
Był wyraźnie zdenerwowany. Stoicki spokój opuszczał go tylko w sytuacjach naprawdę stresujących. Ellenor wiedziała, jak nie znosił wścibskich funkcjonariuszy wtrącających się w nie swoje sprawy. Tacy, co to zadzierają nosa, że ich sprawy są ‘tajne przez poufne’ a sami chcą się wmieszać w rządowe tajemnice nie przeznaczone dla nich. Podobnie jak dziennikarze. Skąd to wiedziała? Zaledwie pół roku temu sama taka była. Do czasu, gdy mafia zamordowała jej męża, a dyrektor redakcji kazał zrobić jej o tym reportaż.
Dlatego kiedy jej przełożony ruszył w stronę domu, sama zajęła się przepędzaniem pospólstwa.
Z wolna wbiegł po schodach. Żadnych wyszczerbień, krzywizn, szczególnych przybrudzeń. To źle.
Im mniej dowodów z zewnątrz, tym mniej oczywiste jest wszystko to, co znajdzie w środku. Wewnątrz byli tylko znani mu agenci i zaufani funkcjonariusze policji stanowej, z którymi współpracowali. Otarł buty, patrząc na boki. Po lewo, w salonie, dwoje ludzi rozmawiało z około czterdziestosześcioletnią czarnoskórą kobietą w mundurze. Spisywała ich zeznania z wystudiowaną obojętnością. Roztrzęsiona kobieta płakała, a mężczyzna stojący obok obejmował ją ramieniem. Na dłoni kobiety, którą na chwilę zakryła sobie usta, tkwiła złota obrączka. Małżeństwo. Obecni właściciele domu.
Po prawo była kuchnia. Zaprzyjaźniony z nim policjant, Sandy Rivers, rozmawiał z innym, nieznanym mu, funkcjonariuszem. Grace Johns, asystentka agentki Davis, parzyła kawę. Wyglądała na zmartwioną, po czole ciekła jej strużka potu. Miała problemy z ekspresem.
Na wprost były schody, po prawej ich stronie korytarzyk i jakieś drzwi, po lewej – drzwi do garażu.
Wszystko to zauważył w ciągu dwóch sekund, gdy szybkim machnięciem nóg wytarł buty. Skręcił w lewo, do kuchni.
- O, John! Miło cię widzieć. Nie martw się, powiadomiłem odpowiednie jednostki dowódcze, za moment nie będzie tam całej tej hałastry. Będziesz mógł pracować w spokoju.
- Tak, dzięki. Ale nie o to chodzi. Mógłbyś mi powiedzieć, czy twoi ludzie grzebali już na górze?
Sandy przyjrzał mu się w zastanowieniu. Po chwili odezwał się beztrosko:
- Nie, nie mieli ku temu powodów, jeszcze nie sprawdziliśmy ściany. Nie wiadomo, co tam jest, więc po co dokładać roboty na próżno? Tam mogą być tylko zamurowane bibeloty. Twoi bez zgody też raczej nic nie ruszali.
Puścił mimo uszu ostatnie zdanie. Zaintrygowała go mianowicie odmienna kwestia.
- Słuchaj, Sandy… wydaje ci się, że rząd mieszałby nas w tę sprawę, ba!, sam się nią zainteresował, bez pewności, że coś jest na rzeczy?
Policjant skupił na nim spojrzenie.
- Możesz mieć rację. Możliwe, że ktoś z poprzednich właścicieli był notowany. Bo ci tu – kiwnął głową w stronę salonu – nie wyglądają mi na zbirów.
To prawda. Nie wyglądali. Raczej na ludzi, którzy dowiedzieli się o czymś okropnym. Zwłaszcza płacząca kobieta. Zawahał się przez chwilę. Należało podejść i wypytać ją, co wie. Zawsze jednak wolał ograniczać kontakt z osobami pokrzywdzonymi. A szczególnie z płaczącymi kobietami. Może był draniem, ale by nie zwariować, zawsze wychodził z pomieszczenia w którym płakała kobieta. W sumie, dopóki tylko płakały dało się z nimi wytrzymać. Kiedy jęczały lub smarkały, było ciut gorzej. Za to kiedy wypłakując oczy otwierały usta, by coś powiedzieć… wtedy wychodził bez słowa.
Zdecydował więc najpierw przetrząsnąć górę w poszukiwaniu dowodów. W ostateczności, kiedy nie znajdzie tam nic wartościowego, zwróci się do właścicielki domu.
Wszedł po schodach. Trzeci stopień od góry skrzypiał. Na piętrze był krótki, wąziutki prosty korytarz prowadzący do okna, wyłożony dywanem w krzykliwy wzorek. Żadnych plam, dziur. Cztery różne drzwi: dwa po prawo, dwa po lewo. Postanowił nie marnować czasu na przeszukiwanie innych pokoi. Najważniejszy był ten po prawo, najbliżej. Ten, którego okno było przebite.
Wszedł tam, popychając drzwi gwałtownie. Młody stażysta uniósł głowę w popłochu.
- Znalazłeś tu coś? – zapytał go, mając na myśli coś, co przebiło szybę.
- Nie, ja właśnie…
- Idź. Rozejrzę się tu. Sam – podkreślił, kiedy chłopak zawahał się.
Kiedy żółtodziób wyszedł, zaczął przeczesywać podłogę. Wyjął z kieszeni gumową rękawiczkę i założył ją. Tak jak się spodziewał, pod łóżkiem znalazł kamień. Bez żadnej jednak wiadomości. Najzwyklejszy kamień, pierwszy lepszy podniesiony z ziemi, chropowaty, o nieregularnym kształcie. Zakodował w pamięci, by sprawdzić otoczenie kwiatowych rabat. Zapewne brakowało tam jednego z kamieni. Zszedł na dół z kamieniem w dłoni. W dłoni w rękawiczce, rzecz jasna. Nigdy nie zdarzyło mu się popełnić takiego błędu. Dowody w jego rękach były na ogół bezpieczne.
Gdy Rivers spostrzegł go, uśmiechnął się od ucha do ucha i przyczłapał do podnóża schodów.
- Zgarnęli ich. Masz wolną rękę, John.
Podszedł do okna i zadarł zieloną, haftowaną firankę. Trzech radiowozów nie było już na podjeździe. Wreszcie mogli rozpocząć śledztwo. Odwrócił się do policjanta, któremu uśmiech nie schodził z twarzy.
- Masz tu coś… tu… o, tu – powiedział, wskazując przestrzeń między lewą górną dwójką i jedynką.
Sandy wygrzebał sobie paznokciem kawałek pączka i wyrzucił do kosza. Wracając, z zadowoleniem poklepał się po brzuchu. A ten był naprawdę pokaźny.
- Grace była tak miła i nas poczęstowała. Widzisz, ta kobieta piecze świetne donaty. Sam zamęczy ją tą papierkową robotą, mówię ci. Dziewczyna powinna pracować dla mnie – zaśmiał się ochryple.
Sam fakt, ile sekretarek odeszło od niego ze względu na takie aluzyjki i próby wprowadzenia ich w życie, powinien skłonić go do zaprzestania takiego zachowania. A jednak policjant nie zamierzał się zmienić.
- Zapamiętam powiadomić Samanthę, na pewno się ucieszy.
- Nie, broń cię Boże! Głowę by mi ukręciła! Cicho sza, o niczym jej nie wspominał. To zimna jak lód kobieta.
- Słyszałam – rozległ się głęboki, kobiecy głos – Czego masz mi nie mówić, John?
Oparła łokieć na ramieniu agenta, patrząc na jego twarz z boku.
- Że twoja asystentka wpadła mu w oko – odparł ze szczerze delikatnym, uprzejmym uśmiechem.
- Hmm… pewnie zastanowiłoby mnie to, gdyby nie fakt, że już nie orientuję się, który to już raz.
Poklepała go po ramieniu przyjacielsko, kręcąc głową w stronę Riversa. Odeszła powabnym krokiem kota, by skontrolować przesłuchanie świadków. W obcisłych, czarnych dżinsach, klasycznych, cielistych szpilkach na czerwonej podeszwie i biało-błękitnej koszuli w paski wpuszczonej w spodnie nawet od tyłu prezentowała się świetnie. Miała czterdzieści sześć lat, ale figurą i wdziękiem zdecydowanie przewyższała młodsze. Włosy do szyi barwy ocienionego zboża zaczesała gładko w kucyk. Na twarzy odcisnął się stres i trud jakim poddało ją życie, ale była silną kobietą. Ten typ urody tylko podkreślał jej stonowane, wytrwałe i żelazne wnętrze.
Sandy zagwizdał przeciągle, gdy zajęła się rozmową z właścicielami domu.
- Czemu właściwie nie jesteście razem?
Byli przyjaciółmi od lat. On był kawalerem z wyboru od czasu, gdy jego żona zmarła bezdzietnie. Ona wychowywała samotnie ośmioletnią córkę od rozwodu z mężem. On był poświęcony pracy i był spokojny. Ona pomimo pracoholizmu znajdowała czas na philates, opiekę nad dzieckiem i szkółkę językową, a pomimo swojego typowego chłodu i zobojętnienia zwykle stać ją była na swego rodzaju „człowiecze odruchy”.
- Nie jest w moim typie, tak jak ja nie jestem w jej – odparł tylko.
Pomogła mu pozbierać się po pogrzebie Janie. On zrobił wszystko, by wywalczyła opiekę nad Issabelle, wynajął dobrego prawnika, rozmówił się z Feliksem, jej byłym mężem… Z każdym problemem mogli radzić sobie wspólnie. Rozmawiali nocami, kiedy Sam budziła się nagle. Ale to wszystko było zbyt skomplikowane. I trudne do wyjaśnienia. Choć może nie? Tego nie wiedział - w przeciwieństwie do Sam nie studiował nigdy psychologii.
- Gdzie są drzwi do piwnicy? Może to te… - drugi raz z kolei zajrzał do łazienki.
John pokręcił głową.
- Nie. Nie widziałem tu żadnych, które mogłyby prowadzić do ciemnego pomieszczenia bez okien na poziomie drzwi. Okienka są rozjaśnione, światło dzienne musi tam docierać. Drzwi muszą być w garażu – wskazał stalowe drzwi prowadzące go owego pomieszczenia.
- Tak, tak – komendant pokiwał głową – Z pewnością.
Poczłapał swym kaczkowatym krokiem do drzwi i otworzył je. Czerwony metalik, staromodny kanciasty Ford z silnikiem spalinowym i niskim zawieszeniem, model z pewnością popularny w tych stronach, i parę gratów na półkach nie stanowiły tropu by uznać, że cokolwiek stało się tu niedawno. Z jednej strony to lepiej, a z drugiej - gorzej. Obecni właściciele raczej nie są zamieszani w te machlojki i jest tym mniejsza możliwość odkucia świeżego tynku i znalezienia na przykład na wpół zgniłych zwłok, rosło natomiast prawdopodobieństwo odnalezienia sprawcy w bazie danych. Ale też trzeba będzie poszukiwać osób, które już dawno mogły zniknąć z kraju. Choć był to już chleb powszedni, zawsze owo ryzyko nie było przyjemne. Mieszanie w swoje problemy organizacji z innych państw nie należało do jego ulubionych zajęć.
Otworzył drzwi obite watą i skórą po lewo. Prócz pierwszego stopnia schodów wiodących w dół w ciemnościach jak oko wykol nie dało się dostrzec niczego. Nacisnął włącznik i z wolna, jedna po drugiej, żarówki w kinkietach rozjarzyły się pomarańczowym, drżącym blaskiem.
Przekroczył próg jako pierwszy. Tuż za nim schodziła Sam, później Grace i Liza Grice wspierana spokojnym głosem David’a idącego za nią. Pochód zamykał Sandy.
Trafili do rozświetlonej piwnicy. Pomimo pomarańczowego światła wciąż panował tam swego rodzaju mrok. Było tam zimo, śmierdziało czymś nieokreślonym, a w dodatku podłoga i dół ścian podchodziły wilgocią. Widać było, że domownicy nie mieli w zwyczaju często tam zaglądać. Zlokalizował źródło smrodu. Kilka worków z gnijącymi ziemniakami leżało w przeciwległym kącie.
Podeszli do ściany, gdzie tynk był najbardziej obdrapany, a żarówka przepalona. Ostukali ją delikatnie. Słysząc głuche tąpnięcie po środku, sięgnęli po narzędzia, które zniósł Sandy. Tynk był stary, co najmniej dwuletni. Twardy, wysuszony, kruszył się przy każdym uderzeniu. Wydłubali niewielką dziurę. Było tam jednak tak ciemno, że nie zdołali dostrzec niczego. Czuli jednak słodkawy zapach, zupełnie różny od przegniłych ziemniaków. Starsi agenci znali go dobrze. Złe podejrzenia potwierdziły się. Liza zakryła usta dłonią, gdy David wyszeptał jej cicho, co znajduje się za ścianą.
- Niedobrze ci? Zaprowadzę cię do łazienki, chodź.
- Poradzę sobie. Chyba że… one nadal gniją?
- Nie. Zapach byłby o wiele mocniejszy. A tynk świeższy.
Skinęła głową, wciąż zasłaniając usta wierzchem dłoni. Poklepał ją po ramieniu przyjacielsko i poszedł na górę po większy młot. Wrócił, trzymając go na ramieniu. Próbując go zdjąć, zatoczył się lekko pod jego ciężarem.
- Ja biegam, nie uniosę tego – Sandy zaparł się rękoma.
Sam prychnęła i wyszła na przód.
- Daj, ja to wezmę. Brakuje wam robola i już wariujecie?
Złapała młot obiema rękoma, rozstawiła nogi szeroko, wzięła głęboki wdech i uniosła głowę powoli. Chwilę potem uderzała w wyrwę. Ściana zapadła się, popękała i odsłoniła zawartość wnęki.
- Ok. A teraz poproszę tego idiotę który nie zabrał dłuta na rozkuwanie ściany – zatoczyła młotem kilka kółek w powietrzu, przerzucając go sobie przez łokieć, jakby nie ważył więcej niż kilogram.
Włosy wymknęły jej się z kucyka – wyglądała, jakby dopiero co wstała. Musiało ją to kosztować sporo wysiłku. Przeciągnęła się jednak jedynie i usadowiła na linach zwiniętych w koła. Podszedł do ściany i wyjął kawałki tynku. Wewnątrz tkwił szkielet.
Właściciele mogą mieć problemy ze sprzedaniem domu. Liza skrzywiła się.
- Tradycyjna oferta kupna. Trzy sypialnie, dwie łazienki i zwłoki w piwnicy.
Grace zagryzła końcówkę długopisu w zastanowieniu. Po chwili podeszła bliżej szkieletu. Nie śmiała go jednak tknąć.
- Czy on na pewno jest kompletny?
- Co masz na myśli? – spytał John. Nie miał w zwyczaju czegokolwiek przeoczać.
Podszedł do ściany. Liza była jednak szybsza. Wciąż trzymając się z dala, spostrzegła ramię, które nagle wywiesiło się poza wyrwę. Ręka zakończona… nadgarstkiem.
- Zginęła dłoń – ze strachem spojrzała na swoje ramię, jakby zamiast ręki Davida mogła tam ujrzeć kości. W piwnicy nie było jednak brakującego fragmentu. A nawet gdyby był, było tam zbyt ciemno, by móc go dojrzeć. Nie zamierzali go jednak szukać. Po twarzy ich szefa było widać jedno – miał już gotową koncepcję. Kamień, który wciąż trzymał w dłoni, nagle wydał mu się cięższy.
- Myślę, że znajdę brakujący element. David, obejdź ogród i sprawdź wszystkie koła kamieni wokół rabat. Daj znać, jeśli w którymś z nich będzie brakowała kamienia, choć ziemia nadal będzie świeża.
Jakkolwiek nietypowe było to zlecenie, David ruszył na górę. Przywykł do wypełnienia próśb Johna, choćby tych najdziwniejszych i najbardziej irracjonalnych. Zwykle miał rację i prowadziło to do rozwiązania sprawy.
Tymczasem John wrócił z powrotem do domu. Wszedł po schodach na górę. Gdy usłyszał znajome skrzypienie trzeciego stopnia, przystanął. Wyciągnął dłoń w bok w oczekiwaniu. Ktoś podał mu łom. Wywarzył deskę wierzchnią. Tak, jak się spodziewał, ze schodka wyciągnął świetnie zachowaną ludzką dłoń. Wyłącznie jej kości, rzecz jasna. Oddał łom w czyjeś ręce. David stanął nagle za nim, bez cienia uśmiechu czy innej emocji.
- Przy jednej z rabat jest taki ślad jak opisałeś.
John nie był zaskoczony. Niemal zupełnie nie zwrócił uwagi na tę informację.
- Potrzymaj – mruknął, podając kamień przez ramię.
Młodszy w pośpiechu wciągnął gumową rękawiczkę na prawą dłoń i przejął dowód.
- Wybito nią szybę?
John nie odpowiedział. Wyjął dłoń z wnęki.
- Chodź ze mną. Chyba wiem, dlaczego tamta kobieta jest taka poruszona.
Podeszli do agentów spisujących zeznania domowników. Mężczyzna zacieśnił uścisk na ramieniu żony.
- Moglibyśmy zadać pani kilka pytań?
Skinęła głową, wycierając nos w chusteczką zmiętą w pięści.
- Czy ostatnio ktoś wybił okno tym kamieniem w pani sypialni?
Kolejne kiwnięcie głową. Mężczyzna zaprotestował.
- Proszę jej nic nie insynuować, to tylko jacyś zbuntowani, młodzi wandale.
- Nie śmiałbym niczego insynuować pani żonie, zamierzam jedynie potwierdzić moją teorię – oznajmił, po czym zwrócił się do kobiety – Czy było do niego coś przypięte, przywiązane?
Wstrzymała oddech. Wzrok kobiety zabłądził i ze strachem zatrzymał się na kościach w jego dłoni.
- Rozumiem…
- Ja… Ja byłam przerażona, myślałam, że ktoś kogoś zabił… Że to jakaś mafia chce ściągać długi, ale w finansach mieliśmy czysto… Spanikowałam i wrzuciłam tę rękę do schodka, który się rozpadał. Potem jako tako go skleciłam, ale nadal skrzypiał. Ja… przepraszam, nie powinnam była, ale to był odruch…
Mąż starał się ją pocieszyć. Liza wynurzyła się zza pleców Johna i podeszła do kobiety.
- Spokojnie, to zrozumiałe. To nie pani wina. Proszę się uspokoić.
Właścicielka domu przestała chlipać. Liza uśmiechnęła się delikatnie. Kobieta odwzajemniła uśmiech. Jej mąż też się uśmiechnął.
- Dziękuję – wyszeptał do niej.
Liza wzruszyła tylko ramionami i odeszła. John musiał przyznać, że była o wiele lepsza w kontaktach międzyludzkich niż on.
{…}
- Hej, John!
Liza zatrzymała go na korytarzu.
- Masz coś?
- Tak. Znalazłam akta domu. Poprzednim właścicielem był niejaki Daniel Malfoy.
- I? Notowany? Poszukiwany? Uniewinniony?
Ściągnęła usta w wąską linię, spoglądając w papiery przypięte do podkładki.
- W tym problem. Nigdy nawet nie był zamieszany w żadną z naszych spraw. Był jednak w aktach policyjnych. Kilka przejażdżek z procentami w wydychanym, mandaty, włamanie, nie patrz tak, to ktoś włamał się do niego, sprawa rozwodowa… nic szczególnego.
Potarł czoło w zastanowieniu. Westchnął ciężko i ustalił polecenia.
- Wezwij tu tego Malfoya, daj go do Sam, ona wyciągnie z niego wszystko. Dałaś szkielet do zbadania?
- Tak. I z tym przychodzę.
Udało jej się go zaintrygować. Wczepiając w nią spojrzenie swych grafitowych oczu czekał na wyniki poszukiwań. Spokojnie oddychał przez nos, skądinąd, bardzo podobny do jej nosa.
- Otóż, tak jak przypuszczaliśmy, to zwłoki młodej kobiety. Drobnej budowy. Rekonstrukcja potrwa jeszcze dobę, jednak jesteśmy na dobrej drodze. Tommy znalazł przy niej to – podała mu woreczek foliowy z laboratorium. Ruszył do swojego gabinetu, zmuszając ją do podążania za nim.
- Co to?
W środku znajdowała się jakaś fioletowa drobina, materiał.
- Sprawdziliśmy to z Tomem i, tam ta dam, to bawełna bardzo wysokiej jakości. Używana jedynie w Indiach lub oryginalnych projektach Prady. Daniela Malfoya stać na takie ubrania, wnioskujemy to z jego wyciągów bankowych. Jest to jednak wyraźnie fragment damskiej odzieży. Podobno Malfoy oddał szafę takich ubrań nowym najemcom bez słowa, za darmo. Nie znaleźliśmy jednak pasującej tkaniny. Przeszukam jego mieszkanie razem z Davidem, Tom będzie rekonstruował tę kobietę lub to, co z niej pozostało, a Sam przepyta głównego podejrzanego. Jednak to ty musisz go wykurzyć z domu i zatargać na przesłuchanie. Nie wiadomo, czym się wsławił, ale jest bogaty i mocno chroniony. Tymczasem Sandy uzyskał nakaz na odbiór jego kluczy od domu.
- Masz na myśli informację od policjanta, który koczował cały dzień pod domem Malfoya tylko po to, by dowiedzieć się, gdzie ten zostawia klucze?
Zawahała się przez chwilę.
- Przepustka jest pod posągiem gnoma z czerwoną czapeczką.
Posąg gnoma. Oryginalnie. On zwykle miał do czynienia z wycieraczkami.
{..}
Razem z Davidem kołowali wzdłuż ulicy, w tę i z powrotem, szukając krzaków czy choćby jednego nieogrodzonego podwórka, gdzie mogliby ukryć auto. Wszystkie kryształowe, stalowe i marmurowe rezydencje były jednak ogrodzone grubymi, wysokimi murami z betonu z siecią monitoringu, ochronnymi psami i tym podobnymi.
- Sąsiedzi tutaj nawet się nie znają. Mój Boże… to okropne.
Mruknął potwierdzająco.
- Wychowywałem się na takim osiedlu. To w rzeczywistości okropne. Nawet nie pytaj mnie o wygląd sąsiadki czy rówieśników. Ktoś czasem zjeżdżał wzdłuż chodnika na deskorolce… ale do dziś nie wiem, czy wtedy w ogóle istniały dzieci.
Roześmiała się, kładąc dłoń na jego ręce obejmującej drążek skrzyni biegów.
- Na pewno byłeś unikatem.
Uśmiechnął się. Nagle Liza wydała z siebie głośne westchnienie.
- Co jest?
- Mam! Mam pomysł! Oni wszyscy się nie znają. A ten facet nie zna nas. Więc zwyczajnie zaczekamy na ulicy nieopodal jego domu, a gdy wyjedzie, udamy, że wychodzimy z jakiejś posiadłości!
David w myślach ulepszył ów pomysł.
W efekcie zaparkowali auto pod jednym z anonimowych ogrodzeń. Mieli stamtąd dobry widok na rezydencję podejrzanego.
- Daj scyzoryk.
-Co?
- Scyzoryk – wyciągnęła rękę.
Wyjął go ze schowka na rękawiczki i położył na jej dłoni. Poszarpała sobie spodnie. W tym czasie ustawił się na zewnątrz. Udawał zdenerwowanie, zniecierpliwienie. Podpierał ręce na biodrach. Teraz przyszła pora na nią. Musiała odegrać rolę w miarę naturalnie.
Jeszcze raz pociągnęła usta szminką, patrząc w lusterko. Trzymała je pod takim kontem do okna, by spostrzec Davida. Kiedy światła na podjeździe naprzeciwko rozbłysły i brama zaczęła się rozsuwać, dał jej znak. Wysiadła i podeszła do niego krokiem typowych damulek. Uwiesiła się na jego szyi, jęcząc coś niezrozumiałego. Czarne Ferrari zatrzymało się, a przednia, przyciemniona szyba opuściła się. Blond włosy mężczyzna zagwizdał.
- Jakieś długi?
- Nie twoja sprawa, koleś.
Wyprostował ręce w geście obrony.
- Jasne, jasne. Widzę, że masz sympatyczną koleżankę. Może zechciałaby się ze mną przejechać? – poklepał kierownicę, szczerząc się lubieżnie.
Odwróciła głowę, kręcąc nią lekko.
- Ona jest moja – warknął David. Zabrzmiało to wręcz zbyt naturalnie.
Z lekką agresją złapał jej policzki i przyciągnął jej usta do swoich ust. Pocałunek wyglądał na prawdziwy. Przez chwilę nawet Lizie przemknęło to przez myśl.
- Dobra, zostawię was samych, gołąbeczki. Daj znać, jak się nim znudzisz, maleńka – zagwizdał i odjechał.
- Co za gbur – prychnęła.
Czym prędzej wbiegli przez otwartą bramę. Tuż za nimi zamknęła się. Przebiegając ścieżkę nie rozglądali się na boki. Dopiero gdy rozrzedziły się tuje, oczy Lizy rozszerzyły się w przerażeniu.
Wzdłuż ścieżki stało około szesnastu porcelanowych posągów gnomów w czerwonych, kryształowych czapeczkach. David zaklął. Po mozolnych poszukiwaniach odnaleźli klucz.
- Uff, myślałam, że już go nie znajdziemy…
Rozległo się ciche wycie, którego nie dosłyszała. Wyczulony David rozpoznał je jednak jeszcze przed szelestem pobliskich zarośli. Rozszerzył oczy w przerażeniu.
- Biegnij! – krzyknął, wpadając na nią z hukiem.
Starał się zabrać ją jak najdalej. W pewien sposób krępował jej ruchy, obejmując ją na wysokości łokci i biegnąc z Lizą uniesioną nad ziemią o kilka centymetrów. Mimo to była pewna, że chciał jak najlepiej. I choć postąpiłby tak zapewne z każdą kobietą na patrolu, wydawało jej się to w pewien sposób wyjątkowe. I szalenie miłe.
W popłochu przekręciła kluczyk w zamku i otworzyła drzwi. O włos ominęło ich spotkanie z trzema wściekłymi rotwailerami. Psy zderzyły się z drzwiami. Przez krótką chwilę drapały je wściekle od zewnątrz i wydawało się, że już nie odpuszczą. Jednak chwilę potem odeszły, powarkując.
- Pamiątkę po zabójstwie albo się wyrzuca albo traktuje bardzo personalnie. A rzeczy bardzo personalne należy trzymać w sypialni. Która musi być na górze.
Ruszył w kierunku schodów. Liza, wciąż dysząc, obronnie przyciśnięta do drzwi, zatrzymała go.
- David, czekaj… - odwrócił się – Dziękuję.
Uśmiechnął się.
- Eh… To nic – machnął ręką.
- Nie dla mnie.
Oczy jej błyszczały. Patrzyła na niego w ten piękny sposób, jaki zawsze widywał w snach. Podeszła do niego, wyciągnęła rękę ku jego policzkowi, przymknęła oczy…
W ostatniej chwili rozległ się brzęczyk telefonu. Odwrócili się od siebie, zawstydzeni niczym dzieci. Policzki obojga spłonęły rumieńcem. David odebrał, lekko zdenerwowanym głosem odpowiadając szefowi. Kiedy skończył rozmowę, zwrócił się do niej:
- Malfoy trafił już do jednostki. Widać śpieszył się. My też musimy – podrapał się po karku, zakłopotany.
Skinęła głową, mijając go i idąc w stronę ogromnych, marmurowych schodów. Ruszył jej śladem. Otworzyli kryształowe drzwi, bardzo misternie rzeźbione i zniekształcające widok na tyle, by widać było przez nie co najwyżej kolorową plamę. Pchnęła je. W środku panował drobny bałagan – łóżko było z lekka potargane, kilka rzeczy rozrzucono na biurku, z odsuniętej półki zwisała skarpetka. Dominował tu kolor biały – białe ściany, białe meble, biała pościel, białe gadżety. Wyjątkami były podłoga z ciemnego dębu i mahoniowa szafa. Podeszła do niej.
- Myślisz, że trzymałby coś takiego tak najzwyczajniej w świecie obok własnych garniturów?
- Myślę, że to ubranie nie nosi na pierwszy rzut oka żadnych podejrzanych śladów. Gdyby ktokolwiek zajrzał tutaj, wcisnąłby prostą bajeczkę na temat jakiejś kochanki ostatniej nocy.
W pewien sposób to co mówiła, było logiczne. Przypatrywał się więc tylko w milczeniu, jak przekładała kolejne garnitury, marynarki, koszule i tym podobne ubrania. Ułożone kolorystycznie krawaty zwieszały się w porządku z drzwi szafy. Ze zdziwieniem lustrował żółty krawat w brązowe kropki i małe portrety klaunów. Co coś takiego robiło wśród tak eleganckiej garderoby?!
Z zamyślenia wyrwał go pomruk zadowolenia. Liza trzymała w rękach ubranie zawieszone w grafitowym pokrowcu. Odsunęła suwak.
- No… Nasz bogacz ma chyba coś więcej do ukrycia niż wyciągi bankowe.
Śliwkowa, przylegająca do ciała seksowna koszulka nocna z metką Prady nie broniła się w żaden sposób, ulegle ułożona w pokrowcu.
Liza odwróciła się, chcąc iść już ku wyjściu. Potknęła się jednak o dywan i upadła z hukiem na dywan. Głowę zwróciła ku łóżku. Wzrok padł na przestrzeń pod nim.
- O mój Boże… - wyszeptała w przerażeniu.
{...}
- Dobra, Malfoy, poddaj się i gadaj, co jej zrobiłeś?
- Przepraszam, chyba się pogubiłem… Komu miałbym coś zrobić? – zapytał z naiwnym uśmieszkiem.
Ów szyderczy, szeroki uśmiech odsłaniający cały zestaw wybielonych, lśniących zębów nie schodził mu z twarzy odkąd zadała pierwsze pytanie. To stawało się naprawdę męczące.
John wszedł powrotem do pokoju przesłuchań.
- Dzwonił David. Mają co trzeba, zaraz tu będą.
Na twarzy podejrzanego nie było nawet śladu zmieszania czy strachu. Był wyraźnie zbyt pewny swego.
- To jak, przyznasz się, czy poczekamy na dowody?
- Oh, Sam… Mogę tak do ciebie mówić, co? Zresztą, nieważne… Sam, ja chętnie zaczekam na ‘dowody’ o których mówisz. Jestem ich niezmiernie ciekaw. Chciałbym tylko wiedzieć, czy długo to zajmie, ponieważ za – zerknął na zegarek i zagwizdał – pół godziny mam bardzo ważne spotkanie.
- Spokojnie. Dowody dotrą tu co najpóźniej za kwadrans.
- Wspaniale. Tymczasem… macie tu jakąś kawę? Umieram z pragnienia, w dodatku szybko robię się senny, no wiesz, praca i przydałoby mi się drobne pobudzenie…
Samantha żachnęła się.
- Ho ho, kolego, ty się tu chyba zapominasz! To agencja rządowa, nie jakiś hotel, a tak się składa, że ty jesteś tu w charakterze podejrzanego i…
John otworzył drzwi.
- Alice, bądź tak miła i zrób nam dwie kawy. Dziękuję.
Współpracownica spojrzała na niego z zaskoczeniem i wyrzutem.
- Co?! Co ty robisz, przecież…
- Spokojnie – powiedział na głos, a szeptem dodał – To pewnie jego ostatni taki luksus.
Nieomal się roześmiała. Wyjrzała przez drzwi, zamawiając kawę i dla siebie. Siedzący przy stole blondyn wydawał się już lekko skonsternowany.
Niespodziewanie do sali wszedł Tom.
- Sorry, że tak wpadam, ale mam ważny powód – pacnął jakimiś kartkami na stół tuż przed nosem Malfoya – Wiemy już, kim jest szkielet. A raczej kim był lub czyj…
- Ok., rozumiemy – powstrzymała go Sam, zerkając na kartki.
Co prawda, podejrzany był z natury blady, wydawało się jednak, że znacznie pobladł na widok wydruków. Pierwszy przedstawiał kościotrupa, jednak bez ręki. Drugi ową dłoń. Natomiast kilka pozostałych dotyczyło animacji. Przedstawiała kobietę w miejsce szkieletu. Młodą, na oko dwudziestoparolatkę, jasną brunetkę. Niska, szczupła, z długimi rzęsami. Duże usta, klasyczny kształt nosa, niezbyt wysokie czoło. O delikatno-surowej urodzie.
Dłoń z bliska miała zadbane, choć niezbyt długie paznokcie. Opalona skóra.
Dalej były zapisane kartki, wydruk kopii aktu urodzenia, aktu ślubu, zdjęć, dane osobowe zmarłej. Helen Gowin-West. Choć, według jednego z urzędników Las Vegas Helen Gowin-Malfoy. Rozwódka po Ronniem West'cie. Dzwoniłem do niego, kilka lat temu odeszła do Freda Westa i nie wróciła. Ten z kolei pokłócił się z nią i… i tu trafiamy na rozdział jej życia dotyczący mężczyzny siedzącego przed nami. Szybki ślub w Las Vegas i… kobieta zniknęła z powierzchni ziemi.
Główny podejrzany wyglądał na wściekłego.
- Nie wiem, gdzie była. Krótki romans, ślub po pijaku, to tyle. Pocieszała się po braciach West. Nie wiem nawet, czy przypadkiem nie kręciła z więcej niż dwoma z nich.
Wersja ta być może brzmiała realistycznie i prawdopodobnie. Nie wyjaśniała jednak dowodu, który wniosła Liza. Podała pokrowiec Tommy’emu, po czym chwyciła wiadro stojące pod ścianą i bezceremonialnie w nie zwymiotowała.
- To… - kolejny bełt - …nie wszystko. Jest jeszcze... – zwymiotowała kolejny raz na przypomnienie owego widoku. Zakryła sobie usta wierzchem dłoni.
Wtedy wszedł David, ciągnąc za pachy…
- Mój Boże – westchnęła Sam.
- Zbadaj bieliznę z pokrowca, czy nie nosi śladów DNA właścicielki szkieletu lub – wskazał wzrokiem postać w swych dłoniach – Powinna mieć wyrwę po strzępku, który znaleźliście.
Tom pospieszył wraz z pokrowcem do laboratorium. Byle dalej od nowoprzybyłego ‘gościa’.
- Czy ty trzymasz ich tam więcej? Bo ja serio nie mam ochoty się natknąć na kolejne, zwłaszcza w tym stanie – oświadczyła podejrzanemu kobieta trzymająca wiadro.
Nekrofil. Oto czym był siedzący przed nimi mężczyzna. Zwyczajny nekrofil. Liza zwymiotowała po raz kolejny.
- No więc? Kim ona jest? – Sam wskazała wciąż trzymaną przez Davida postać.
Trzydziestoletnia kobieta, wyjątkowo piękna. Wysoka, bardzo szczupła. Klasyczne rysy nosa, choć małego, długie rzęsy, na wpółotwarte piwne oczy. Brzoskwiniowa cera, jasnosłoneczne włosy do łokci. Biała, jednoczęściowa piżama do kolan. Ślady krwi i naskórka pod paznokciami. Starała się bronić.
No właśnie. Bronić. Bronić przed tym, kto pozostawił to rozcięcie na jej gardle. Zdążyło już wyschnąć, mimo to wyglądało makabrycznie. W dodatku była tak okropnie zimna.
- To… - zaczął nieco wściekle mężczyzna – jest moja żona, Astoria. Piękna, prawda? Jednak czy na pewno? Teraz tak, ale nie kiedy oddychała. Jej nos zasysał się tak nieapetycznie, natomiast usta, kiedy były otwarte, również działały odpychająco. Wierzcie mi, pragnąłem uczynić ją szczęśliwą. A jej życzeniem było, by na zawsze pozostała dla mnie piękna. Więc spełniłem je, na wszelki wypadek konserwując zwłoki bardzo starannie. Wytrzymają lata. Nie to, co Helen. Była… jakby to ująć… irytująca. Bez przerwy mówiła, taki podły zwyczaj. O wszystkim. Z sensem i bez sensu, ciekawie i nudno, o wszystkim i o niczym. Miała wysoki, nosowy głos. Jakże irytujący. Martwa wygląda piękniej. Specjalnie zabiłem ją, gdy spała. Jak anioł, czyż nie? Taki był właśnie zamysł. Astoria niestety miała o wiele czujniejszy sen. Szarpała się, jak zwykle osoba walcząca o życie. Jednak wiedziałem, że muszę spełnić jej marzenie ostatecznie. I udało się. Ideał. Jestem z niej dumny. Tak bardzo, bardzo dumny.
Mówił tak rzeczowo. Jakby to, co właśnie powiedział, było oczywiste. Ale nie było. Zupełnie nie. To było chore. Choć Sam latami pracowała w tej agencji, zdobywając doświadczenie nawet z nekrofilami, ten przypadek był jednym z najbardziej zaskakujących i makabrycznych.
- Przyznaje się więc pan do popełnienia przestępstwa?
- Przyznaję, że kochałem je bardzo, najbardziej w świecie i chciałem sprawić, by już na zawsze były piękne i szczęśliwe. To źle? W takim razie nie rozumiem naszego prawa.
Wszyscy byli iście obrzydzeni. Pozostała jednak jeszcze jedna sprawa do wyjaśnienia.
- Dlaczego zamurował pan zwłoki w dawnym domu?
- Och, to proste. Otóż Helen kochała ów dom, byłaby nieszczęśliwa po przeniesieniu. A tak się złożyło, że musiałem się przenieść. Dręczyły mnie wizje i sny, jakich sobie nie życzyłem. A, niestety, moja ukochana zaczęła gnić. Na krótko potem kobieta, którą kochałem od lat, wróciła z Francji. Miłość się odrodziła. Jako pamiątki po Helen pozostawiłem sobie koszulę nocną, w którą ubierałem jej zwłoki i w której zginęła. Istotna była też odcięta dłoń.
Tu John przerwał zeznania mężczyzny.
- Jednak dłoń, choć wyłącznie kości i stawy, wydzielała dziwny zapach. Przyciągnęło to uwagę pana żony, która widząc ją, podejrzewała pana o porachunki z mafią. Gdyby domyślała się prawdy, odeszłaby od pana. Tak więc ze złości zabrał pan rękę pod stary dom, przywiązał ją do kamienia z ogródka i wybił nim szybę w sypialni. Czy tak?
Malfoy bez najmniejszej emocji skinął głową.
- Rozumiem. Proszę skuć podejrzanego. Uznaję go za winnego dwóch morderstw na kobietach. W celi zaczeka na wyrok.
Kiedy, skutego kajdankami, wyprowadzono go z pokoju. John i Sam oddali go w ręce agentów ochrony. Po chwili do pokoju zajrzała Alice, pracownica biura głównego, z trzema parującymi, mocnymi kawami. Widząc wciąż roztrzęsioną Lizę, opatuliła ją kraciastym kocem i wyszła, rzucając pocieszające spojrzenie młodej agentce.
- Spokojnie, napij się. Dobrze ci to zrobi – otulił ją ramionami, podając filiżankę kawy.
- Boże… jak można być tak okrutnym…
- No już. On dostanie to, na co zasłużył.
Przytuliła głowę do jego piersi, zmęczona i smutna.
{…}
Dwa tygodnie później spotkała Johna na korytarzu.
- Liza, posłuchaj…
- Osądzono Daniela Malfoya?
- Tak. Dożywocie z możliwością ubiegania się o zwolnienie warunkowe dopiero po pięćdziesięciu latach. Co do tej sprawy…
- Tak?
John położył dłoń na jej ramieniu.
- Spisałaś się naprawdę niesamowicie. Pomimo obrzydzenia i wrażliwości, zniosłaś sprawę nekrofilii. Przyczyniłaś się do jej rozwiązania. A to nie lada wyzwanie. Wraz z pozostałymi agentami uznaliśmy, że w pełni zasłużyłaś na wyróżnienie.
Spojrzała na niego, mile zaskoczona.
- O czym ty…
- Co powiesz, na oficjalne dołączenie do naszej załogi śledczej? Zostaniesz oficjalnie uznana za agentkę organizacji…
Chciał powiedzieć znacznie więcej. Nie zdążył jednak. Przerwało mu silne zderzenie z dziewczyną, rzucającą mu się na szyję z radości. Nie robiła tego od szesnastu lat. Bariera została pokonana.