sobota, 21 marca 2015

Rozdział 1. Miłość pod warstwą tynku

Oto początek naszej nowej, wspólnej przygody. Mam nadzieję, że będziecie towarzyszyć mi i moim bohaterom. Więc nie przedłużając - oto pierwsza historia.

______________________
Muzyka:
https://www.youtube.com/watch?v=DK_Az8cDQbk - (BIGBANG) G-Dragon ‘She's Gone’
https://www.youtube.com/watch?v=RUmdWdEgHgk – The Cranberries ‘When You’re Gone’
https://www.youtube.com/watch?v=5anLPw0Efmo – Evanescence ‘My Immortal’
_____________________________

Radiowóz podjechał pod dom jednorodzinny. Trzy podobne auta stały tam już, gniotąc trawnik. Cały podjazd roił się od agentów służb specjalnych, policji i, nawet, straży miejskiej. Ci ostatni, zwani przez niego ‘policją ochotniczą’ z zaciekawieniem przyglądali się pracy reszty, udając, że również do czegoś się tu przyczyniają. Nie mógł powstrzymać się od cichego prychnięcia.
Dom nie wzbudzał podejrzeń. Najzwyklejszy jednopiętrowy, zadbany budynek ze starannie umytymi oknami, zamiecionym, wyłożonym granitem ganeczkiem i równiutko skoszoną trawą. Kilka rabatek z żółtymi, fioletowymi i różowymi kwiatkami w kształcie kół, obłożone kamieniami dookoła. Drewniane, rzeźbione kolumny, solidne, dębowe drzwi z szybkami ze szkła weneckiego, drewniane ramy okien. Jedna z szyb na piętrze przebita. Najprawdopodobniej kamieniem. Złotawożółta farba, dachówki barwy korzennej. Z komina z czerwonej cegły nie leciał dym. Kwiaty w donicach zwieszonych z okien żywe, zadbane. Typowe dla tej dzielnicy. Drzwi garażowe w prawym boku domu, do których prowadziła granitowa ścieżka, zamknięte na kłódkę.
Początkująca agentka Grice podeszła do niego, przyciskając do piersi nieodłączną podkładkę.
- Słucham – powiedział, wciąż wypatrując znaków szczególnych domu.
- A więc… młode małżeństwo, mieszkają tu od dwóch lat. Lokum przejściowe, zamierzają je właśnie sprzedać. Wcześniejsi właściciele na razie nieznani. Akta domu są w urzędzie, ze względu na plany sprzedaży domu z ich pomocą. Jeden z urzędników zadzwonił po nas. Podczas wstępnych oględzin odkrył, że w ścianie coś zamurowano. Na prośbę rządu to ma być cicha akcja, bez rozgłosu, nikt nie może się dowiedzieć co znajdziemy, cokolwiek to będzie. Jednak coś wyciekło do gazet i… musimy przepędzić wszystkich niezależnych od naszej agencji i tej sprawy bezpośrednio.
Opierając rękę na biodrze, potarł czoło w zastanowieniu. Przymrużył oczy, przeczesał krótkie blond włosy dłonią i westchnął.
- Ok. Dołóż starań, żeby jak najszybciej stąd zniknęli – zatoczył wokół rękoma koło – Ja przeszukam resztę domu. Spotkamy się w piwnicy, jak oni znikną.
Był wyraźnie zdenerwowany. Stoicki spokój opuszczał go tylko w sytuacjach naprawdę stresujących. Ellenor wiedziała, jak nie znosił wścibskich funkcjonariuszy wtrącających się w nie swoje sprawy. Tacy, co to zadzierają nosa, że ich sprawy są ‘tajne przez poufne’ a sami chcą się wmieszać w rządowe tajemnice nie przeznaczone dla nich. Podobnie jak dziennikarze. Skąd to wiedziała? Zaledwie pół roku temu sama taka była. Do czasu, gdy mafia zamordowała jej męża, a dyrektor redakcji kazał zrobić jej o tym reportaż.
Dlatego kiedy jej przełożony ruszył w stronę domu, sama zajęła się przepędzaniem pospólstwa.
Z wolna wbiegł po schodach. Żadnych wyszczerbień, krzywizn, szczególnych przybrudzeń. To źle.
Im mniej dowodów z zewnątrz, tym mniej oczywiste jest wszystko to, co znajdzie w środku. Wewnątrz byli tylko znani mu agenci i zaufani funkcjonariusze policji stanowej, z którymi współpracowali. Otarł buty, patrząc na boki. Po lewo, w salonie, dwoje ludzi rozmawiało z około czterdziestosześcioletnią czarnoskórą kobietą w mundurze. Spisywała ich zeznania z wystudiowaną obojętnością. Roztrzęsiona kobieta płakała, a mężczyzna stojący obok obejmował ją ramieniem. Na dłoni kobiety, którą na chwilę zakryła sobie usta, tkwiła złota obrączka. Małżeństwo. Obecni właściciele domu.
Po prawo była kuchnia. Zaprzyjaźniony z nim policjant, Sandy Rivers, rozmawiał z innym, nieznanym mu, funkcjonariuszem. Grace Johns, asystentka agentki Davis, parzyła kawę. Wyglądała na zmartwioną, po czole ciekła jej strużka potu. Miała problemy z ekspresem.
Na wprost były schody, po prawej ich stronie korytarzyk i jakieś drzwi, po lewej – drzwi do garażu.
Wszystko to zauważył w ciągu dwóch sekund, gdy szybkim machnięciem nóg wytarł buty. Skręcił w lewo, do kuchni.
- O, John! Miło cię widzieć. Nie martw się, powiadomiłem odpowiednie jednostki dowódcze, za moment nie będzie tam całej tej hałastry. Będziesz mógł pracować w spokoju.
- Tak, dzięki. Ale nie o to chodzi. Mógłbyś mi powiedzieć, czy twoi ludzie grzebali już na górze?
Sandy przyjrzał mu się w zastanowieniu. Po chwili odezwał się beztrosko:
- Nie, nie mieli ku temu powodów, jeszcze nie sprawdziliśmy ściany. Nie wiadomo, co tam jest, więc po co dokładać roboty na próżno? Tam mogą być tylko zamurowane bibeloty. Twoi bez zgody też raczej nic nie ruszali.
Puścił mimo uszu ostatnie zdanie. Zaintrygowała go mianowicie odmienna kwestia.
- Słuchaj, Sandy… wydaje ci się, że rząd mieszałby nas w tę sprawę, ba!, sam się nią zainteresował, bez pewności, że coś jest na rzeczy?
Policjant skupił na nim spojrzenie.
- Możesz mieć rację. Możliwe, że ktoś z poprzednich właścicieli był notowany. Bo ci tu – kiwnął głową w stronę salonu – nie wyglądają mi na zbirów.
To prawda. Nie wyglądali. Raczej na ludzi, którzy dowiedzieli się o czymś okropnym. Zwłaszcza płacząca kobieta. Zawahał się przez chwilę. Należało podejść i wypytać ją, co wie. Zawsze jednak wolał ograniczać kontakt z osobami pokrzywdzonymi. A szczególnie z płaczącymi kobietami. Może był draniem, ale by nie zwariować, zawsze wychodził z pomieszczenia w którym płakała kobieta. W sumie, dopóki tylko płakały dało się z nimi wytrzymać. Kiedy jęczały lub smarkały, było ciut gorzej. Za to kiedy wypłakując oczy otwierały usta, by coś powiedzieć… wtedy wychodził bez słowa.
Zdecydował więc najpierw przetrząsnąć górę w poszukiwaniu dowodów. W ostateczności, kiedy nie znajdzie tam nic wartościowego, zwróci się do właścicielki domu.
Wszedł po schodach. Trzeci stopień od góry skrzypiał. Na piętrze był krótki, wąziutki prosty korytarz prowadzący do okna, wyłożony dywanem w krzykliwy wzorek. Żadnych plam, dziur. Cztery różne drzwi: dwa po prawo, dwa po lewo. Postanowił nie marnować czasu na przeszukiwanie innych pokoi. Najważniejszy był ten po prawo, najbliżej. Ten, którego okno było przebite.
Wszedł tam, popychając drzwi gwałtownie. Młody stażysta uniósł głowę w popłochu.
- Znalazłeś tu coś? – zapytał go, mając na myśli coś, co przebiło szybę.
- Nie, ja właśnie…
- Idź. Rozejrzę się tu. Sam – podkreślił, kiedy chłopak zawahał się.
Kiedy żółtodziób wyszedł, zaczął przeczesywać podłogę. Wyjął z kieszeni gumową rękawiczkę i założył ją. Tak jak się spodziewał, pod łóżkiem znalazł kamień. Bez żadnej jednak wiadomości. Najzwyklejszy kamień, pierwszy lepszy podniesiony z ziemi, chropowaty, o nieregularnym kształcie. Zakodował w pamięci, by sprawdzić otoczenie kwiatowych rabat. Zapewne brakowało tam jednego z kamieni. Zszedł na dół z kamieniem w dłoni. W dłoni w rękawiczce, rzecz jasna. Nigdy nie zdarzyło mu się popełnić takiego błędu. Dowody w jego rękach były na ogół bezpieczne.
Gdy Rivers spostrzegł go, uśmiechnął się od ucha do ucha i przyczłapał do podnóża schodów.
- Zgarnęli ich. Masz wolną rękę, John.
Podszedł do okna i zadarł zieloną, haftowaną firankę. Trzech radiowozów nie było już na podjeździe. Wreszcie mogli rozpocząć śledztwo. Odwrócił się do policjanta, któremu uśmiech nie schodził z twarzy.
- Masz tu coś… tu… o, tu – powiedział, wskazując przestrzeń między lewą górną dwójką i jedynką.
Sandy wygrzebał sobie paznokciem kawałek pączka i wyrzucił do kosza. Wracając, z zadowoleniem poklepał się po brzuchu. A ten był naprawdę pokaźny.
- Grace była tak miła i nas poczęstowała. Widzisz, ta kobieta piecze świetne donaty. Sam zamęczy ją tą papierkową robotą, mówię ci. Dziewczyna powinna pracować dla mnie – zaśmiał się ochryple.
Sam fakt, ile sekretarek odeszło od niego ze względu na takie aluzyjki i próby wprowadzenia ich w życie, powinien skłonić go do zaprzestania takiego zachowania. A jednak policjant nie zamierzał się zmienić.
- Zapamiętam powiadomić Samanthę, na pewno się ucieszy.
- Nie, broń cię Boże! Głowę by mi ukręciła! Cicho sza, o niczym jej nie wspominał. To zimna jak lód kobieta.
- Słyszałam – rozległ się głęboki, kobiecy głos – Czego masz mi nie mówić, John?
Oparła łokieć na ramieniu agenta, patrząc na jego twarz z boku.
- Że twoja asystentka wpadła mu w oko – odparł ze szczerze delikatnym, uprzejmym uśmiechem.
- Hmm… pewnie zastanowiłoby mnie to, gdyby nie fakt, że już nie orientuję się, który to już raz.
Poklepała go po ramieniu przyjacielsko, kręcąc głową w stronę Riversa. Odeszła powabnym krokiem kota, by skontrolować przesłuchanie świadków. W obcisłych, czarnych dżinsach, klasycznych, cielistych szpilkach na czerwonej podeszwie i biało-błękitnej koszuli w paski wpuszczonej w spodnie nawet od tyłu prezentowała się świetnie. Miała czterdzieści sześć lat, ale figurą i wdziękiem zdecydowanie przewyższała młodsze. Włosy do szyi barwy ocienionego zboża zaczesała gładko w kucyk. Na twarzy odcisnął się stres i trud jakim poddało ją życie, ale była silną kobietą. Ten typ urody tylko podkreślał jej stonowane, wytrwałe i żelazne wnętrze.
Sandy zagwizdał przeciągle, gdy zajęła się rozmową z właścicielami domu.
- Czemu właściwie nie jesteście razem?
Byli przyjaciółmi od lat. On był kawalerem z wyboru od czasu, gdy jego żona zmarła bezdzietnie. Ona wychowywała samotnie ośmioletnią córkę od rozwodu z mężem. On był poświęcony pracy i był spokojny. Ona pomimo pracoholizmu znajdowała czas na philates, opiekę nad dzieckiem i szkółkę językową, a pomimo swojego typowego chłodu i zobojętnienia zwykle stać ją była na swego rodzaju „człowiecze odruchy”.
- Nie jest w moim typie, tak jak ja nie jestem w jej – odparł tylko.
Pomogła mu pozbierać się po pogrzebie Janie. On zrobił wszystko, by wywalczyła opiekę nad Issabelle, wynajął dobrego prawnika, rozmówił się z Feliksem, jej byłym mężem… Z każdym problemem mogli radzić sobie wspólnie. Rozmawiali nocami, kiedy Sam budziła się nagle. Ale to wszystko było zbyt skomplikowane. I trudne do wyjaśnienia. Choć może nie? Tego nie wiedział - w przeciwieństwie do Sam nie studiował nigdy psychologii.
- Gdzie są drzwi do piwnicy? Może to te… - drugi raz z kolei zajrzał do łazienki.
John pokręcił głową.
- Nie. Nie widziałem tu żadnych, które mogłyby prowadzić do ciemnego pomieszczenia bez okien na poziomie drzwi. Okienka są rozjaśnione, światło dzienne musi tam docierać. Drzwi muszą być w garażu – wskazał stalowe drzwi prowadzące go owego pomieszczenia.
- Tak, tak – komendant pokiwał głową – Z pewnością.
Poczłapał swym kaczkowatym krokiem do drzwi i otworzył je. Czerwony metalik, staromodny kanciasty Ford z silnikiem spalinowym i niskim zawieszeniem, model z pewnością popularny w tych stronach, i parę gratów na półkach nie stanowiły tropu by uznać, że cokolwiek stało się tu niedawno. Z jednej strony to lepiej, a z drugiej - gorzej. Obecni właściciele raczej nie są zamieszani w te machlojki i jest tym mniejsza możliwość odkucia świeżego tynku i znalezienia na przykład na wpół zgniłych zwłok, rosło natomiast prawdopodobieństwo odnalezienia sprawcy w bazie danych. Ale też trzeba będzie poszukiwać osób, które już dawno mogły zniknąć z kraju. Choć był to już chleb powszedni, zawsze owo ryzyko nie było przyjemne. Mieszanie w swoje problemy organizacji z innych państw nie należało do jego ulubionych zajęć.
Otworzył drzwi obite watą i skórą po lewo. Prócz pierwszego stopnia schodów wiodących w dół w ciemnościach jak oko wykol nie dało się dostrzec niczego. Nacisnął włącznik i z wolna, jedna po drugiej, żarówki w kinkietach rozjarzyły się pomarańczowym, drżącym blaskiem.
Przekroczył próg jako pierwszy. Tuż za nim schodziła Sam, później Grace i Liza Grice wspierana spokojnym głosem David’a idącego za nią. Pochód zamykał Sandy.
Trafili do rozświetlonej piwnicy. Pomimo pomarańczowego światła wciąż panował tam swego rodzaju mrok. Było tam zimo, śmierdziało czymś nieokreślonym, a w dodatku podłoga i dół ścian podchodziły wilgocią. Widać było, że domownicy nie mieli w zwyczaju często tam zaglądać. Zlokalizował źródło smrodu. Kilka worków z gnijącymi ziemniakami leżało w przeciwległym kącie.
Podeszli do ściany, gdzie tynk był najbardziej obdrapany, a żarówka przepalona. Ostukali ją delikatnie. Słysząc głuche tąpnięcie po środku, sięgnęli po narzędzia, które zniósł Sandy. Tynk był stary, co najmniej dwuletni. Twardy, wysuszony, kruszył się przy każdym uderzeniu. Wydłubali niewielką dziurę. Było tam jednak tak ciemno, że nie zdołali dostrzec niczego. Czuli jednak słodkawy zapach, zupełnie różny od przegniłych ziemniaków. Starsi agenci znali go dobrze. Złe podejrzenia potwierdziły się. Liza zakryła usta dłonią, gdy David wyszeptał jej cicho, co znajduje się za ścianą.
- Niedobrze ci? Zaprowadzę cię do łazienki, chodź.
- Poradzę sobie. Chyba że… one nadal gniją?
- Nie. Zapach byłby o wiele mocniejszy. A tynk świeższy.
Skinęła głową, wciąż zasłaniając usta wierzchem dłoni. Poklepał ją po ramieniu przyjacielsko i poszedł na górę po większy młot. Wrócił, trzymając go na ramieniu. Próbując go zdjąć, zatoczył się lekko pod jego ciężarem.
- Ja biegam, nie uniosę tego – Sandy zaparł się rękoma.
Sam prychnęła i wyszła na przód.
- Daj, ja to wezmę. Brakuje wam robola i już wariujecie?
Złapała młot obiema rękoma, rozstawiła nogi szeroko, wzięła głęboki wdech i uniosła głowę powoli. Chwilę potem uderzała w wyrwę. Ściana zapadła się, popękała i odsłoniła zawartość wnęki.
- Ok. A teraz poproszę tego idiotę który nie zabrał dłuta na rozkuwanie ściany – zatoczyła młotem kilka kółek w powietrzu, przerzucając go sobie przez łokieć, jakby nie ważył więcej niż kilogram.
Włosy wymknęły jej się z kucyka – wyglądała, jakby dopiero co wstała. Musiało ją to kosztować sporo wysiłku. Przeciągnęła się jednak jedynie i usadowiła na linach zwiniętych w koła. Podszedł do ściany i wyjął kawałki tynku. Wewnątrz tkwił szkielet.
Właściciele mogą mieć problemy ze sprzedaniem domu. Liza skrzywiła się.
- Tradycyjna oferta kupna. Trzy sypialnie, dwie łazienki i zwłoki w piwnicy.
Grace zagryzła końcówkę długopisu w zastanowieniu. Po chwili podeszła bliżej szkieletu. Nie śmiała go jednak tknąć.
- Czy on na pewno jest kompletny?
- Co masz na myśli? – spytał John. Nie miał w zwyczaju czegokolwiek przeoczać.
Podszedł do ściany. Liza była jednak szybsza. Wciąż trzymając się z dala, spostrzegła ramię, które nagle wywiesiło się poza wyrwę. Ręka zakończona… nadgarstkiem.
- Zginęła dłoń – ze strachem spojrzała na swoje ramię, jakby zamiast ręki Davida mogła tam ujrzeć kości. W piwnicy nie było jednak brakującego fragmentu. A nawet gdyby był, było tam zbyt ciemno, by móc go dojrzeć. Nie zamierzali go jednak szukać. Po twarzy ich szefa było widać jedno – miał już gotową koncepcję. Kamień, który wciąż trzymał w dłoni, nagle wydał mu się cięższy.
- Myślę, że znajdę brakujący element. David, obejdź ogród i sprawdź wszystkie koła kamieni wokół rabat. Daj znać, jeśli w którymś z nich będzie brakowała kamienia, choć ziemia nadal będzie świeża.
Jakkolwiek nietypowe było to zlecenie, David ruszył na górę. Przywykł do wypełnienia próśb Johna, choćby tych najdziwniejszych i najbardziej irracjonalnych. Zwykle miał rację i prowadziło to do rozwiązania sprawy.
Tymczasem John wrócił z powrotem do domu. Wszedł po schodach na górę. Gdy usłyszał znajome skrzypienie trzeciego stopnia, przystanął. Wyciągnął dłoń w bok w oczekiwaniu. Ktoś podał mu łom. Wywarzył deskę wierzchnią. Tak, jak się spodziewał, ze schodka wyciągnął świetnie zachowaną ludzką dłoń. Wyłącznie jej kości, rzecz jasna. Oddał łom w czyjeś ręce. David stanął nagle za nim, bez cienia uśmiechu czy innej emocji.
- Przy jednej z rabat jest taki ślad jak opisałeś.
John nie był zaskoczony. Niemal zupełnie nie zwrócił uwagi na tę informację.
- Potrzymaj – mruknął, podając kamień przez ramię.
Młodszy w pośpiechu wciągnął gumową rękawiczkę na prawą dłoń i przejął dowód.
- Wybito nią szybę?
John nie odpowiedział. Wyjął dłoń z wnęki.
- Chodź ze mną. Chyba wiem, dlaczego tamta kobieta jest taka poruszona.
Podeszli do agentów spisujących zeznania domowników. Mężczyzna zacieśnił uścisk na ramieniu żony.
- Moglibyśmy zadać pani kilka pytań?
Skinęła głową, wycierając nos w chusteczką zmiętą w pięści.
- Czy ostatnio ktoś wybił okno tym kamieniem w pani sypialni?
Kolejne kiwnięcie głową. Mężczyzna zaprotestował.
- Proszę jej nic nie insynuować, to tylko jacyś zbuntowani, młodzi wandale.
- Nie śmiałbym niczego insynuować pani żonie, zamierzam jedynie potwierdzić moją teorię – oznajmił, po czym zwrócił się do kobiety – Czy było do niego coś przypięte, przywiązane?
Wstrzymała oddech. Wzrok kobiety zabłądził i ze strachem zatrzymał się na kościach w jego dłoni.
- Rozumiem…
- Ja… Ja byłam przerażona, myślałam, że ktoś kogoś zabił… Że to jakaś mafia chce ściągać długi, ale w finansach mieliśmy czysto… Spanikowałam i wrzuciłam tę rękę do schodka, który się rozpadał. Potem jako tako go skleciłam, ale nadal skrzypiał. Ja… przepraszam, nie powinnam była, ale to był odruch…
Mąż starał się ją pocieszyć. Liza wynurzyła się zza pleców Johna i podeszła do kobiety.
- Spokojnie, to zrozumiałe. To nie pani wina. Proszę się uspokoić.
Właścicielka domu przestała chlipać. Liza uśmiechnęła się delikatnie. Kobieta odwzajemniła uśmiech. Jej mąż też się uśmiechnął.
- Dziękuję – wyszeptał do niej.
Liza wzruszyła tylko ramionami i odeszła. John musiał przyznać, że była o wiele lepsza w kontaktach międzyludzkich niż on.
{…}
- Hej, John!
Liza zatrzymała go na korytarzu.
- Masz coś?
- Tak. Znalazłam akta domu. Poprzednim właścicielem był niejaki Daniel Malfoy.
- I? Notowany? Poszukiwany? Uniewinniony?
Ściągnęła usta w wąską linię, spoglądając w papiery przypięte do podkładki.
- W tym problem. Nigdy nawet nie był zamieszany w żadną z naszych spraw. Był jednak w aktach policyjnych. Kilka przejażdżek z procentami w wydychanym, mandaty, włamanie, nie patrz tak, to ktoś włamał się do niego, sprawa rozwodowa… nic szczególnego.
Potarł czoło w zastanowieniu. Westchnął ciężko i ustalił polecenia.
- Wezwij tu tego Malfoya, daj go do Sam, ona wyciągnie z niego wszystko. Dałaś szkielet do zbadania?
- Tak. I z tym przychodzę.
Udało jej się go zaintrygować. Wczepiając w nią spojrzenie swych grafitowych oczu czekał na wyniki poszukiwań. Spokojnie oddychał przez nos, skądinąd, bardzo podobny do jej nosa.
- Otóż, tak jak przypuszczaliśmy, to zwłoki młodej kobiety. Drobnej budowy. Rekonstrukcja potrwa jeszcze dobę, jednak jesteśmy na dobrej drodze. Tommy znalazł przy niej to – podała mu woreczek foliowy z laboratorium. Ruszył do swojego gabinetu, zmuszając ją do podążania za nim.
- Co to?
W środku znajdowała się jakaś fioletowa drobina, materiał.
- Sprawdziliśmy to z Tomem i, tam ta dam, to bawełna bardzo wysokiej jakości. Używana jedynie w Indiach lub oryginalnych projektach Prady. Daniela Malfoya stać na takie ubrania, wnioskujemy to z jego wyciągów bankowych. Jest to jednak wyraźnie fragment damskiej odzieży. Podobno Malfoy oddał szafę takich ubrań nowym najemcom bez słowa, za darmo. Nie znaleźliśmy jednak pasującej tkaniny. Przeszukam jego mieszkanie razem z Davidem, Tom będzie rekonstruował tę kobietę lub to, co z niej pozostało, a Sam przepyta głównego podejrzanego. Jednak to ty musisz go wykurzyć z domu i zatargać na przesłuchanie. Nie wiadomo, czym się wsławił, ale jest bogaty i mocno chroniony. Tymczasem Sandy uzyskał nakaz na odbiór jego kluczy od domu.
- Masz na myśli informację od policjanta, który koczował cały dzień pod domem Malfoya tylko po to, by dowiedzieć się, gdzie ten zostawia klucze?
Zawahała się przez chwilę.
- Przepustka jest pod posągiem gnoma z czerwoną czapeczką.
Posąg gnoma. Oryginalnie. On zwykle miał do czynienia z wycieraczkami.
{..}
Razem z Davidem kołowali wzdłuż ulicy, w tę i z powrotem, szukając krzaków czy choćby jednego nieogrodzonego podwórka, gdzie mogliby ukryć auto. Wszystkie kryształowe, stalowe i marmurowe rezydencje były jednak ogrodzone grubymi, wysokimi murami z betonu z siecią monitoringu, ochronnymi psami i tym podobnymi.
- Sąsiedzi tutaj nawet się nie znają. Mój Boże… to okropne.
Mruknął potwierdzająco.
- Wychowywałem się na takim osiedlu. To w rzeczywistości okropne. Nawet nie pytaj mnie o wygląd sąsiadki czy rówieśników. Ktoś czasem zjeżdżał wzdłuż chodnika na deskorolce… ale do dziś nie wiem, czy wtedy w ogóle istniały dzieci.
Roześmiała się, kładąc dłoń na jego ręce obejmującej drążek skrzyni biegów.
- Na pewno byłeś unikatem.
Uśmiechnął się. Nagle Liza wydała z siebie głośne westchnienie.
- Co jest?
- Mam! Mam pomysł! Oni wszyscy się nie znają. A ten facet nie zna nas. Więc zwyczajnie zaczekamy na ulicy nieopodal jego domu, a gdy wyjedzie, udamy, że wychodzimy z jakiejś posiadłości!
David w myślach ulepszył ów pomysł.
W efekcie zaparkowali auto pod jednym z anonimowych ogrodzeń. Mieli stamtąd dobry widok na rezydencję podejrzanego.
- Daj scyzoryk.
-Co?
- Scyzoryk – wyciągnęła rękę.
Wyjął go ze schowka na rękawiczki i położył na jej dłoni. Poszarpała sobie spodnie. W tym czasie ustawił się na zewnątrz. Udawał zdenerwowanie, zniecierpliwienie. Podpierał ręce na biodrach. Teraz przyszła pora na nią. Musiała odegrać rolę w miarę naturalnie.
Jeszcze raz pociągnęła usta szminką, patrząc w lusterko. Trzymała je pod takim kontem do okna, by spostrzec Davida. Kiedy światła na podjeździe naprzeciwko rozbłysły i brama zaczęła się rozsuwać, dał jej znak. Wysiadła i podeszła do niego krokiem typowych damulek. Uwiesiła się na jego szyi, jęcząc coś niezrozumiałego. Czarne Ferrari zatrzymało się, a przednia, przyciemniona szyba opuściła się. Blond włosy mężczyzna zagwizdał.
- Jakieś długi?
- Nie twoja sprawa, koleś.
Wyprostował ręce w geście obrony.
- Jasne, jasne. Widzę, że masz sympatyczną koleżankę. Może zechciałaby się ze mną przejechać? – poklepał kierownicę, szczerząc się lubieżnie.
Odwróciła głowę, kręcąc nią lekko.
- Ona jest moja – warknął David. Zabrzmiało to wręcz zbyt naturalnie.
Z lekką agresją złapał jej policzki i przyciągnął jej usta do swoich ust. Pocałunek wyglądał na prawdziwy. Przez chwilę nawet Lizie przemknęło to przez myśl.
- Dobra, zostawię was samych, gołąbeczki. Daj znać, jak się nim znudzisz, maleńka – zagwizdał i odjechał.
- Co za gbur – prychnęła.
Czym prędzej wbiegli przez otwartą bramę. Tuż za nimi zamknęła się. Przebiegając ścieżkę nie rozglądali się na boki. Dopiero gdy rozrzedziły się tuje, oczy Lizy rozszerzyły się w przerażeniu.
Wzdłuż ścieżki stało około szesnastu porcelanowych posągów gnomów w czerwonych, kryształowych czapeczkach. David zaklął. Po mozolnych poszukiwaniach odnaleźli klucz.
- Uff, myślałam, że już go nie znajdziemy…
Rozległo się ciche wycie, którego nie dosłyszała. Wyczulony David rozpoznał je jednak jeszcze przed szelestem pobliskich zarośli. Rozszerzył oczy w przerażeniu.
- Biegnij! – krzyknął, wpadając na nią z hukiem.
Starał się zabrać ją jak najdalej. W pewien sposób krępował jej ruchy, obejmując ją na wysokości łokci i biegnąc z Lizą uniesioną nad ziemią o kilka centymetrów. Mimo to była pewna, że chciał jak najlepiej. I choć postąpiłby tak zapewne z każdą kobietą na patrolu, wydawało jej się to w pewien sposób wyjątkowe. I szalenie miłe.
W popłochu przekręciła kluczyk w zamku i otworzyła drzwi. O włos ominęło ich spotkanie z trzema wściekłymi rotwailerami. Psy zderzyły się z drzwiami. Przez krótką chwilę drapały je wściekle od zewnątrz i wydawało się, że już nie odpuszczą. Jednak chwilę potem odeszły, powarkując.
- Pamiątkę po zabójstwie albo się wyrzuca albo traktuje bardzo personalnie. A rzeczy bardzo personalne należy trzymać w sypialni. Która musi być na górze.
Ruszył w kierunku schodów. Liza, wciąż dysząc, obronnie przyciśnięta do drzwi, zatrzymała go.
- David, czekaj… - odwrócił się – Dziękuję.
Uśmiechnął się.
- Eh… To nic – machnął ręką.
- Nie dla mnie.
Oczy jej błyszczały. Patrzyła na niego w ten piękny sposób, jaki zawsze widywał w snach. Podeszła do niego, wyciągnęła rękę ku jego policzkowi, przymknęła oczy…
W ostatniej chwili rozległ się brzęczyk telefonu. Odwrócili się od siebie, zawstydzeni niczym dzieci. Policzki obojga spłonęły rumieńcem. David odebrał, lekko zdenerwowanym głosem odpowiadając szefowi. Kiedy skończył rozmowę, zwrócił się do niej:
- Malfoy trafił już do jednostki. Widać śpieszył się. My też musimy – podrapał się po karku, zakłopotany.
Skinęła głową, mijając go i idąc w stronę ogromnych, marmurowych schodów. Ruszył jej śladem. Otworzyli kryształowe drzwi, bardzo misternie rzeźbione i zniekształcające widok na tyle, by widać było przez nie co najwyżej kolorową plamę. Pchnęła je. W środku panował drobny bałagan – łóżko było z lekka potargane, kilka rzeczy rozrzucono na biurku, z odsuniętej półki zwisała skarpetka. Dominował tu kolor biały – białe ściany, białe meble, biała pościel, białe gadżety. Wyjątkami były podłoga z ciemnego dębu i mahoniowa szafa. Podeszła do niej.
- Myślisz, że trzymałby coś takiego tak najzwyczajniej w świecie obok własnych garniturów?
- Myślę, że to ubranie nie nosi na pierwszy rzut oka żadnych podejrzanych śladów. Gdyby ktokolwiek zajrzał tutaj, wcisnąłby prostą bajeczkę na temat jakiejś kochanki ostatniej nocy.
W pewien sposób to co mówiła, było logiczne. Przypatrywał się więc tylko w milczeniu, jak przekładała kolejne garnitury, marynarki, koszule i tym podobne ubrania. Ułożone kolorystycznie krawaty zwieszały się w porządku z drzwi szafy. Ze zdziwieniem lustrował żółty krawat w brązowe kropki i małe portrety klaunów. Co coś takiego robiło wśród tak eleganckiej garderoby?!
Z zamyślenia wyrwał go pomruk zadowolenia. Liza trzymała w rękach ubranie zawieszone w grafitowym pokrowcu. Odsunęła suwak.
- No… Nasz bogacz ma chyba coś więcej do ukrycia niż wyciągi bankowe.
Śliwkowa, przylegająca do ciała seksowna koszulka nocna z metką Prady nie broniła się w żaden sposób, ulegle ułożona w pokrowcu.
Liza odwróciła się, chcąc iść już ku wyjściu. Potknęła się jednak o dywan i upadła z hukiem na dywan. Głowę zwróciła ku łóżku. Wzrok padł na przestrzeń pod nim.
- O mój Boże… - wyszeptała w przerażeniu.
{...}
- Dobra, Malfoy, poddaj się i gadaj, co jej zrobiłeś?
- Przepraszam, chyba się pogubiłem… Komu miałbym coś zrobić? – zapytał z naiwnym uśmieszkiem.
Ów szyderczy, szeroki uśmiech odsłaniający cały zestaw wybielonych, lśniących zębów nie schodził mu z twarzy odkąd zadała pierwsze pytanie. To stawało się naprawdę męczące.
John wszedł powrotem do pokoju przesłuchań.
- Dzwonił David. Mają co trzeba, zaraz tu będą.
Na twarzy podejrzanego nie było nawet śladu zmieszania czy strachu. Był wyraźnie zbyt pewny swego.
- To jak, przyznasz się, czy poczekamy na dowody?
- Oh, Sam… Mogę tak do ciebie mówić, co? Zresztą, nieważne… Sam, ja chętnie zaczekam na ‘dowody’ o których mówisz. Jestem ich niezmiernie ciekaw. Chciałbym tylko wiedzieć, czy długo to zajmie, ponieważ za – zerknął na zegarek i zagwizdał – pół godziny mam bardzo ważne spotkanie.
- Spokojnie. Dowody dotrą tu co najpóźniej za kwadrans.
- Wspaniale. Tymczasem… macie tu jakąś kawę? Umieram z pragnienia, w dodatku szybko robię się senny, no wiesz, praca i przydałoby mi się drobne pobudzenie…
Samantha żachnęła się.
- Ho ho, kolego, ty się tu chyba zapominasz! To agencja rządowa, nie jakiś hotel, a tak się składa, że ty jesteś tu w charakterze podejrzanego i…
John otworzył drzwi.
- Alice, bądź tak miła i zrób nam dwie kawy. Dziękuję.
Współpracownica spojrzała na niego z zaskoczeniem i wyrzutem.
- Co?! Co ty robisz, przecież…
- Spokojnie – powiedział na głos, a szeptem dodał – To pewnie jego ostatni taki luksus.
Nieomal się roześmiała. Wyjrzała przez drzwi, zamawiając kawę i dla siebie. Siedzący przy stole blondyn wydawał się już lekko skonsternowany.
Niespodziewanie do sali wszedł Tom.
- Sorry, że tak wpadam, ale mam ważny powód – pacnął jakimiś kartkami na stół tuż przed nosem Malfoya – Wiemy już, kim jest szkielet. A raczej kim był lub czyj…
- Ok., rozumiemy – powstrzymała go Sam, zerkając na kartki.
Co prawda, podejrzany był z natury blady, wydawało się jednak, że znacznie pobladł na widok wydruków. Pierwszy przedstawiał kościotrupa, jednak bez ręki. Drugi ową dłoń. Natomiast kilka pozostałych dotyczyło animacji. Przedstawiała kobietę w miejsce szkieletu. Młodą, na oko dwudziestoparolatkę, jasną brunetkę. Niska, szczupła, z długimi rzęsami. Duże usta, klasyczny kształt nosa, niezbyt wysokie czoło. O delikatno-surowej urodzie.
Dłoń z bliska miała zadbane, choć niezbyt długie paznokcie. Opalona skóra.
Dalej były zapisane kartki, wydruk kopii aktu urodzenia, aktu ślubu, zdjęć, dane osobowe zmarłej. Helen Gowin-West. Choć, według jednego z urzędników Las Vegas Helen Gowin-Malfoy. Rozwódka po Ronniem West'cie. Dzwoniłem do niego, kilka lat temu odeszła do Freda Westa i nie wróciła. Ten z kolei pokłócił się z nią i… i tu trafiamy na rozdział jej życia dotyczący mężczyzny siedzącego przed nami. Szybki ślub w Las Vegas i… kobieta zniknęła z powierzchni ziemi.
Główny podejrzany wyglądał na wściekłego.
- Nie wiem, gdzie była. Krótki romans, ślub po pijaku, to tyle. Pocieszała się po braciach West. Nie wiem nawet, czy przypadkiem nie kręciła z więcej niż dwoma z nich.
Wersja ta być może brzmiała realistycznie i prawdopodobnie. Nie wyjaśniała jednak dowodu, który wniosła Liza. Podała pokrowiec Tommy’emu, po czym chwyciła wiadro stojące pod ścianą i bezceremonialnie w nie zwymiotowała.
- To… - kolejny bełt - …nie wszystko. Jest jeszcze... – zwymiotowała kolejny raz na przypomnienie owego widoku. Zakryła sobie usta wierzchem dłoni.
Wtedy wszedł David, ciągnąc za pachy…
- Mój Boże – westchnęła Sam.
- Zbadaj bieliznę z pokrowca, czy nie nosi śladów DNA właścicielki szkieletu lub – wskazał wzrokiem postać w swych dłoniach – Powinna mieć wyrwę po strzępku, który znaleźliście.
Tom pospieszył wraz z pokrowcem do laboratorium. Byle dalej od nowoprzybyłego ‘gościa’.
- Czy ty trzymasz ich tam więcej? Bo ja serio nie mam ochoty się natknąć na kolejne, zwłaszcza w tym stanie – oświadczyła podejrzanemu kobieta trzymająca wiadro.
Nekrofil. Oto czym był siedzący przed nimi mężczyzna. Zwyczajny nekrofil. Liza zwymiotowała po raz kolejny.
- No więc? Kim ona jest? – Sam wskazała wciąż trzymaną przez Davida postać.
Trzydziestoletnia kobieta, wyjątkowo piękna. Wysoka, bardzo szczupła. Klasyczne rysy nosa, choć małego, długie rzęsy, na wpółotwarte piwne oczy. Brzoskwiniowa cera, jasnosłoneczne włosy do łokci. Biała, jednoczęściowa piżama do kolan. Ślady krwi i naskórka pod paznokciami. Starała się bronić.
No właśnie. Bronić. Bronić przed tym, kto pozostawił to rozcięcie na jej gardle. Zdążyło już wyschnąć, mimo to wyglądało makabrycznie. W dodatku była tak okropnie zimna.
- To… - zaczął nieco wściekle mężczyzna – jest moja żona, Astoria. Piękna, prawda? Jednak czy na pewno? Teraz tak, ale nie kiedy oddychała. Jej nos zasysał się tak nieapetycznie, natomiast usta, kiedy były otwarte, również działały odpychająco. Wierzcie mi, pragnąłem uczynić ją szczęśliwą. A jej życzeniem było, by na zawsze pozostała dla mnie piękna. Więc spełniłem je, na wszelki wypadek konserwując zwłoki bardzo starannie. Wytrzymają lata. Nie to, co Helen. Była… jakby to ująć… irytująca. Bez przerwy mówiła, taki podły zwyczaj. O wszystkim. Z sensem i bez sensu, ciekawie i nudno, o wszystkim i o niczym. Miała wysoki, nosowy głos. Jakże irytujący. Martwa wygląda piękniej. Specjalnie zabiłem ją, gdy spała. Jak anioł, czyż nie? Taki był właśnie zamysł. Astoria niestety miała o wiele czujniejszy sen. Szarpała się, jak zwykle osoba walcząca o życie. Jednak wiedziałem, że muszę spełnić jej marzenie ostatecznie. I udało się. Ideał. Jestem z niej dumny. Tak bardzo, bardzo dumny.
Mówił tak rzeczowo. Jakby to, co właśnie powiedział, było oczywiste. Ale nie było. Zupełnie nie. To było chore. Choć Sam latami pracowała w tej agencji, zdobywając doświadczenie nawet z nekrofilami, ten przypadek był jednym z najbardziej zaskakujących i makabrycznych.
- Przyznaje się więc pan do popełnienia przestępstwa?
- Przyznaję, że kochałem je bardzo, najbardziej w świecie i chciałem sprawić, by już na zawsze były piękne i szczęśliwe. To źle? W takim razie nie rozumiem naszego prawa.
Wszyscy byli iście obrzydzeni. Pozostała jednak jeszcze jedna sprawa do wyjaśnienia.
- Dlaczego zamurował pan zwłoki w dawnym domu?
- Och, to proste. Otóż Helen kochała ów dom, byłaby nieszczęśliwa po przeniesieniu. A tak się złożyło, że musiałem się przenieść. Dręczyły mnie wizje i sny, jakich sobie nie życzyłem. A, niestety, moja ukochana zaczęła gnić. Na krótko potem kobieta, którą kochałem od lat, wróciła z Francji. Miłość się odrodziła. Jako pamiątki po Helen pozostawiłem sobie koszulę nocną, w którą ubierałem jej zwłoki i w której zginęła. Istotna była też odcięta dłoń.
Tu John przerwał zeznania mężczyzny.
- Jednak dłoń, choć wyłącznie kości i stawy, wydzielała dziwny zapach. Przyciągnęło to uwagę pana żony, która widząc ją, podejrzewała pana o porachunki z mafią. Gdyby domyślała się prawdy, odeszłaby od pana. Tak więc ze złości zabrał pan rękę pod stary dom, przywiązał ją do kamienia z ogródka i wybił nim szybę w sypialni. Czy tak?
Malfoy bez najmniejszej emocji skinął głową.
- Rozumiem. Proszę skuć podejrzanego. Uznaję go za winnego dwóch morderstw na kobietach. W celi zaczeka na wyrok.
Kiedy, skutego kajdankami, wyprowadzono go z pokoju. John i Sam oddali go w ręce agentów ochrony. Po chwili do pokoju zajrzała Alice, pracownica biura głównego, z trzema parującymi, mocnymi kawami. Widząc wciąż roztrzęsioną Lizę, opatuliła ją kraciastym kocem i wyszła, rzucając pocieszające spojrzenie młodej agentce.
- Spokojnie, napij się. Dobrze ci to zrobi – otulił ją ramionami, podając filiżankę kawy.
- Boże… jak można być tak okrutnym…
- No już. On dostanie to, na co zasłużył.
Przytuliła głowę do jego piersi, zmęczona i smutna.
{…}
Dwa tygodnie później spotkała Johna na korytarzu.
- Liza, posłuchaj…
- Osądzono Daniela Malfoya?
- Tak. Dożywocie z możliwością ubiegania się o zwolnienie warunkowe dopiero po pięćdziesięciu latach. Co do tej sprawy…
- Tak?
John położył dłoń na jej ramieniu.
- Spisałaś się naprawdę niesamowicie. Pomimo obrzydzenia i wrażliwości, zniosłaś sprawę nekrofilii. Przyczyniłaś się do jej rozwiązania. A to nie lada wyzwanie. Wraz z pozostałymi agentami uznaliśmy, że w pełni zasłużyłaś na wyróżnienie.
Spojrzała na niego, mile zaskoczona.
- O czym ty…
- Co powiesz, na oficjalne dołączenie do naszej załogi śledczej? Zostaniesz oficjalnie uznana za agentkę organizacji…
Chciał powiedzieć znacznie więcej. Nie zdążył jednak. Przerwało mu silne zderzenie z dziewczyną, rzucającą mu się na szyję z radości. Nie robiła tego od szesnastu lat. Bariera została pokonana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz