sobota, 21 marca 2015

Rozdział 2. Zło pachnie czekoladą

Badumc, kolejna przygoda! Zapraszam.

Muzyka:
https://www.youtube.com/watch?v=CHk5SWVO4p8 - The 1975 "Chocolate"
https://www.youtube.com/watch?v=6iTztTwsKAU - Marilyn Manson "I want to kill you like they do in the movies"


Samantha weszła do pokoju pełnego agentów pracujących przy biurkach. Za nią szedł John. Sam rozejrzała się dyskretnie z wieloletnio wystudiowaną miną. Oznaczało to tylko jedno.
- Wezwano nas do kolejnej sprawy. Znaleziono świeże zwłoki porzucone w parku przy Street Aveenu 49.
- Gdzie jest Liza? – zapytał rzeczowo John.
Nie było jej w biurze i tylko z tego względu Sam użyła słowa „zwłoki”. W jej obecności należało używać mniej drastycznych słów – była wyjątkowo wrażliwa. Prócz gołych, bezwonnych kości nie tolerowała nic innego. Zwłaszcza śmierdzące, zmasakrowane truchła działały na nią w dużej mierze. Liza dopiero niedawno została powołana na agentkę. Postanowiono nie zmieniać jej godzin pracy biurowej. Dlatego gdy oni rutynowo pracowali, agentka Grice wciąż miała godzinę do rozpoczęcia zmiany.
- W domu – mruknął ktoś.
David niezwłocznie powstał z miejsca.
- Pojadę po nią – zaproponował, wciągając w pośpiechu kurtkę.
- Nie ma potrzeby, wystarczy zadzwonić…
- Nie, tak będzie szybciej. Spotkamy się na miejscu – kiwnął im głową, wychodząc.
Sam wzruszyła ramionami. Gdy wyszli, John zwrócił się do niej.
- Nie uważasz, że Liz i David nieco ponadto spoufalają się ze sobą?
- Są młodzi, a chłopakowi wyraźnie zależy. Co w tym złego?
Ścisnął jej ramię trochę zbyt kurczowo, patrząc jej w oczy.
- Według prawa romanse pomiędzy funkcjonariuszami tej samej agencji są nielegalne. W razie zagrożenia uratują drugą połówkę zamiast postąpić racjonalnie.
Sam westchnęła spokojnie.
- A gdy pokochałeś Janie, było to racjonalne? Przecież po jej śmierci byłeś załamany i źle wpłynęło to na twoje życie zawodowe. Ale było warto, prawda? Moje małżeństwo też miało swój sens, choć zakończyło się walką podczas rozwodu. Żadna miłość nie jest rozsądna, ale nie zawsze rozsądek musi być wyznacznikiem dobra.
Poklepała go po ramieniu i odeszła. Musiała zostawić Grace parę obowiązków na głowie.
{…}
Zatrzymał się przed niewielkim, parterowym domem z ogródkiem. Po drodze wpadł po kawę i babeczki z kawałkami czekolady. Już miał zapukać, gdy uświadomił sobie, że Liza mogłaby tego nie usłyszeć. Nagle zwrócił uwagę na staruszkę z podwórka obok, która zaprzestała przycinania różanego krzewu, przypatrując się mu.
- Jest pan przyjacielem Lizy? – zapytała.
- Tak… tak mi się wydaje – odparł, zastanawiając się w duchu, skąd bierze się u niego ta dziecinna nieśmiałość.
Staruszka przyzwała go skinieniem dłoni. Gdy podszedł, podała mu jedną wyjątkowo piękną różę i szepnęła na ucho:
- Klucz jest pod wycieraczką. Zrób jej miłą niespodziankę, jest młodą i wspaniałą dziewczyną, a taką samotną. Powinna poużywać życia.
Uśmiechnął się do starszej pani. Podniósł wycieraczkę i wyjął klucz. Przekręcił go w zamku, otworzył drzwi i wszedł do domu. Było cicho. Czuł się jak intruz. Może to głupie, ale pomimo wszystko nie był tu jeszcze ani razu. Wstąpił jeszcze do kuchni. Wyjął drewnianą tacę, położył na niej kawę, torbę z babeczkami i różę, po czym zaczął poszukiwanie właściwego pokoju. Z pozoru było to proste – salon i kuchnia nie miały drzwi, tylko łuki. Pozostałych pokoi było trzy – cztery, jeśli liczyć składzik z konfiturami i narzędziami. Najpierw trafił do łazienki, potem do sypialni gościnnej. Wreszcie, mając pewność, zapukał cicho do drzwi. Gdy nie usłyszał odpowiedzi, wszedł do środka. Zakopana w białej pościeli, rozczochrana, na prawym boku spała tam jego przyjaciółka z pracy. Przykucnął przy łóżku i zanurzył rękę w jej włosach.
- Liza. Hej, Liiiza. Wstawaj – uśmiechnął się delikatnie.
Przeciągnęła się, ziewając i odwróciła się.
- O. Hej. Jaka miła niespodzianka. Co się stało?
Gdy już na dobre otrząsnęła się ze snu, miała na twarzy ten śliczny, rześki uśmiech, który pojawiał się zawsze, gdy z nim rozmawiała.
- Zabito kogoś – w tym momencie z jej ust wyrwało się na wpół zaskoczone, na wpół zawiedzione „och” – Wiedziałem, że nie będziesz specjalnie szczęśliwa, zadbałem więc o poprawienie ci humoru. Powinnaś zresztą coś zjeść przed tym widokiem.
Podał jej tacę. Wyglądała na przeszczęśliwą.
- Dziękuję. Mam nadzieję, że na widok ofiary nie zwrócę tych pyszności.
Roześmiał się. Liza była niesamowita. Umiała wdzięcznie śmiać się z każdej swej słabości.
{…}
Wyszli z domu. Liz pośpiesznie ruszyła do auta, dzierżąc w dłoni papierowy kubek.
- Gdzie odznaka? Ych, czekaj – podeszła do niego, wyjmując z kieszeni jego koszuli odznakę. Otworzyła ją, zawiesiła na brzegu kieszeni gwiazdą na wierzch, poklepała i uśmiechnęła się – Już. Od razu lepiej. Uważaj tylko, żeby wszystkie panny nie rzuciły się teraz na ciebie.
Ruszyła do służbowego samochodu. Sąsiadka zamachała sekatorem.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, pani Narrow!
David nadal nie ruszył się z miejsca. Uśmiechał się.
- Z jakiego powodu?
- Och, no wiesz… - spojrzała nań, trzymając drzwi auta – Za mundurem panny sznurem czy coś, a… a za tobą chcieć biegać nie tak trudno.
Nie czekając na jego odpowiedź, wsiadła do środka. Zamachał staruszce za żywopłotem i dołączył do Lizy. Odpalił i wyjechali spod domu. Upiła kolejny mocny łyk z kubka.
- Kawa z delikatesów – uznała z zadowoleniem.
- Niedoceniona.
Wymienili porozumiewawcze uśmiechy.
- Nie mamy szczególnie blisko do celu, prawda? – zapytała, przerywając ciszę.
- Skąd ta pewność?
Spojrzała w okno zamglonym wzrokiem. Po chwili odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Wiesz, dlaczego zamieszkałam na przedmieściach?
Pokręcił przecząco głową. Choć nie mogła tego zauważyć, ciągnęła dalej, jakby spodziewała się takiej reakcji.
- Bo tu jest spokojniej. Ładnie też, ale to ma mniejsze znaczenie. Tu brakuje sensacji. Nie mordują tu ludzi, nie ma bójek, gangów… Niczego, czym mogłaby zainteresować się prasa czy policja. Nic, w co byłabym zamieszana bardziej niż jako bezstronna, niemal wklejona postać, która gówno wie o tym, co czują ludzie wplątani w to bezpośrednio.
Znów pokręcił głową, tym razem jednak intensywniej.
- Nie jesteś taka. Ty ich rozumiesz. Jesteś mądrzejsza i delikatniejsza wobec nich. Masz większe pojęcie o tym, co ci ludzie przeżywają. To widać.
Zacisnęła powieki i wargi, gdy w głowie pojawił się pulsujący ból wraz z wspomnieniem zakrwawionych zwłok na dywanie. Jay.
- Właściwie, czemu rzuciłaś dziennikarstwo?
Pistolet z parującą lufą. Świeża krew w kolorze idealnej, jasnej czerwieni. Cynober jasny. Kolor miłości. Serduszka malowanego przez dziecko.
- Wolałabym o tym teraz nie mówić.
Skinął głową z wyrozumiałością. Nie o wszystkim pragnie się rozmawiać. Nie o wszystkim trzeba, by poznać człowieka. Tajemnice też są dobre. Sam doskonale o tym wiedział. Gdy nieco się uspokoiła, dźgnęła palcem rękę Davida.
- Włącz radio.
Kliknął guzik. Rozbrzmiały pierwsze tony „American Idiot” Green Day.
- Someone kill the DJ, kill the fuckin’ DJ!
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Lubisz taką muzykę?
Zatrzymała się w przezabawnej pozycji – z rękoma w górze, wygięta w stronę okna, w połowie wyśpiewywanej linijki.
- Jak najbardziej. Od lat. Nie widać po mnie?
- Wiesz, moja babcia szyje na drutach, ma osiemdziesiąt lat i żyje na farmie, a jej ulubionym zespołem jest AC/DC. Po tobie można się spodziewać rocka. Na pewno bardziej, niż po niej.
Otworzyła oczy szeroko.
- Poważnie? Twoja babcia słucha AC/DC?
- I Pantery?
Nagle Liza wybuchnęła śmiechem.
- Co się stało?
- Nic, nic, tylko… - usiłowała powstrzymać kolejny wybuch śmiechu – Wyobraziłam sobie po prostu wytatuowaną staruszkę ubraną w poszarpane spodnie z łańcuchami, gorset i glany, dziergającą szalik z ćwiekami.
Jej śmiech był niesamowicie zaraźliwy. Po jakimś czasie dotarli na miejsce.
- Zatrzymaj się. To tu.
Wjechali na chodnik, zahaczając o krawężnik. Śpieszyli się do tego stopnia, że nie chciało im się okrążyć parku, by skorzystać z parkingu. Inni zresztą postąpili podobnie. Żółte taśmy na słupkach i policyjne auta zajmowały kawał miejsca z tej strony parku. Zapadał wieczór. Nocna zmiana kryminologów znalazła kolejną sprawę. Już widzieli słupy światła ich latarek. Wysiedli. Liza oparła ręce na drzwiach.
- Koniecznie kiedyś muszę ją poznać.
Mruknął pytająco.
- Twoją babcię.
- Och. Oczywiście – uśmiechnął się – Jeśli tylko zechcesz.
Zatrzasnęła drzwi i ruszyła w stronę skupiska agentów. Wiedząc, jaki widok może tam zastać, ruszył w ślad za nią. Nie chciał, by znowu dostała ataku paniki. Cicho więc szedł krok w krok, tuż za jej plecami. Gdy znienacka zatrzymała się, nieomal wpadł na nią.
- Co jest…
- Czujesz?
- Co – rozejrzał się wokoło, pociągając nosem.
Istotnie. W powietrzu roznosił się silny zapach. Przyjemny zapach. Nie, nie był to smród rozkładającego się ciała. Oboje znali tę woń. Była to…
- Czekolada – oświadczyła Sam, pokazując próbkę zdjętą z trawy. Twarda skorupka ciemnej czekolady.
David zbliżył się na kilka kroków do ciała. To, że było martwe, wydawało się raczej luźną spekulacją. Był to wielki, czekoladowy człowiek. Zwłoki pokryte grubą skorupą z mlecznej czekolady.
- Willy Wonka? – zażartował.
Nim zdążył to zauważyć, Liza zbliżyła się do czekoladowego człowieka. Rzucił się, by ją od niego odepchnąć. Powstrzymała go jednak ruchem dłoni. Powąchała jego ramię, a nim ktokolwiek zaprotestował, wyjęła pilniczek z torebki i zeskrobała odrobinę czekolady na dłoń. Wzięła ją do ust. Pokiwała głową z zastanowieniem.
- Tak jak myślałam. Cadbury.
Cadbury było firmą zajmującą się produkcją słodyczy i napojów z centralą w Londynie. Smaki dzieciństwa większości z agentów.
- Zbierz informację na ich temat. Tymczasem wracajmy do biura. Napatrzyliśmy się już na tą Fabrykę Czekolady – John odwrócił się ku samochodom.
Zaskoczony David podszedł do Samanthy.
- Zebraliście już wszystkie dowody? – zapytał.
- Nim tu dojechaliście, zdążyliśmy pobrać odciski palców potencjalnego sprawcy, przejrzeć teren, zabezpieczyć strzępki materiałów w krzakach i porozmawiać z potencjalnymi świadkami. Zadzwoniliśmy też po samochód transportowy, zaraz zjawią się chłopcy i zabiorą naszego słodkiego człowieka. Zbytnio się nie śpieszyliście, co?
Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, uciszyła go, uśmiechając się pobłażliwie. Miejsce zbrodni z wolna pustoszało. Sam zrobiła jeszcze kilka zdjęć, nim ruszyła do auta.
{…}
Zebrali się w jednym pomieszczeniu. Liza stanęła przed ekranem.
- Dlaczego nas tu zgromadziłaś?
Nie odpowiadając na pytanie bezpośrednio, zaczęła prezentować zebrane informacje.
- W 1824 John Cadbury rozpoczął sprzedaż herbaty, kawy i czekolady w swojej kawiarni w Birmingham. Po pierwszej wojnie światowej synowie Johna założyli w Bournville pierwszą fabrykę słodyczy. Rok 1969 przyniósł połączenie firm Schweppes i Cadbury w Cadbury-Schweppes. W 1999 r. Cadbury otrzymało prawa do polskiej marki E. Wedel, w wyniku czego powstała nowa firma: Cadbury Wedel. Tradycyjny charakter obu firm podkreślają dobrze znane klientom podpisy właścicieli. W 2008 roku doszło do rozpadu Cadbury-Schweppes na Cadbury i Dr Pepper Snapple Group. 19 stycznia 2010 roku po trwających kilka miesięcy negocjacjach firma Cadbury została przejęta przez amerykański koncern Kraft Foods.
- Historię już znamy. Nie pomaga to nam jednak zbytnio w śledztwie…
Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem, podnosząc dłoń.
- Poczekaj. We wrześniu 2008 wybuchł skandal po śmierci czworga i chorobie około 50 tysięcy dzieci w Chinach na skutek zatrucia melaminą znajdującą się w mleku. Substancję tę znaleziono również w wyrobach Cadbury produkowanych w Chinach.
Tom wstał od stołu.
- Mam iść do Mike’a z prośbą zbadania układu pokarmowego ofiary?
Mike był sześćdziesięcioletnim koronerem. Rzadko jednak opuszczał kostnicę czy „salę tortur” jak zwali pokój, w którym badano zwłoki.
- Jak najbardziej.
Ruszył do drzwi. Nagle zatrzymał się jednak i odwrócił do niej.
- Tak z ciekawości, co się stało z Wedlem? Sprywatyzował się czy jest nadal pod działaniem Kraft Foods?
- To teraz spółka z ograniczoną odpowiedzialnością pod wpływem udziałowców z japońskiej LOTTE Group. A czemu pytasz?
- Aa… po prostu lubię Ptasie Mleczko.
Uśmiechnęła się do niego. Gdy wyszedł, Liza zakończyła spotkanie. Wtedy wstał John.
- Więc obowiązki przedstawiają się w ten sposób: Tom na wszelki wypadek powinien zbadać czekoladę, którą pokryto ciało. Strzępki dżinsu z krzaka różanego również. Sam i Liza wstąpią do cukierni niedaleko miejsca zbrodni. Kupna takiej ilości czekolady nie można tak szybko zapomnieć. Zadzwonię do Sandy’ego by popytał policję i ludzi związanych z tamtym miejscem o wyjątkowo kreatywne przestępstwa i tym podobne odbiegające od normy zjawiska. Mike zbada zwłoki.
David ruszył w ślad za Lizą.
- Gdzie się wybierasz? Ty musisz zajrzeć do bazy danych wykorzystując odciski palców znalezione w pobliżu ciała i te ofiary, które stara się uzyskać Mike. Udasz się też do jej mieszkania lub domu, pracy, wszędzie, gdzie tylko mogą kryć się przydatne informacje. Pojedziesz tam z pierwszym agentem, jaki się zwolni – zaakcentował, mierząc go groźnym spojrzeniem.
Przypominał ojca grożącego dubeltówką adoratorowi jego nastoletniej córki. David pokręcił głową. Musiało mu się coś przewidzieć. John i Samantha opuścili pomieszczenie. Wychodząc, Liza odwróciła się do niego.
- Miło mi, że starasz się być moim aniołem stróżem. Ale nie musisz. Gdybym była tak delikatna, jaką mnie widzisz, z pewnością nigdy nie zdecydowałabym się na tę pracę – obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
Podrapał się po głowie. Sam nie wiedział, dlaczego tak dziwnie się zachowywał. Od jakiegoś czasu o wiele większą uwagę zwracał na Lizę. Zastanawiał się, dlaczego tak jest. Nie sądził, by zakochał się. Był słaby w sprawach sercowych. Dodatkowo znał prawo i wiedział, że romanse w agencji skutkują zawieszeniem lub zwolnieniem dyscyplinarnym co najmniej jednego z agentów uwikłanych w ową sprawę. A jednak… coś w jego głowie, kiedy patrzył na Lizę mówiło mu, że nie powinien bezgranicznie sobie wierzyć.
{…}
Białowłosy, brodaty starszy facet przywołał Davida ruchem dłoni. Przekroczył szklany próg laboratorium, w którym zwyczajowo badano zwłoki. Było to jedno z najbardziej sterylnych pomieszczeń w biurze. Nawet kurz nie miał prawa tu latać. Podszedł do czekoladowego człowieka.
- I jak? Udało ci się coś ustalić?
- Nie do końca… Potrzebuję pomocy w wyciągnięciu go z tej skorupy. Jest o wiele cięższa, niż by się wydawało. A trzeba ją jeszcze włożyć do zamrażarki jako dowód.
Młodszy westchnął. Zapowiadało się sporo pracy. Dobry trening dla mięśni.
- Dobrze, od czego mam zacząć?
- Podaj mi piłkę ręczną.
Ze zdrobnienia, jakiego użył Mike, wywnioskował, że chodziło mu o mniejszą piłę zawieszoną na tablicy z narzędziami. Chwycił ją i podał koledze. Ten ostrożnie przyłożył ją do miejsca, w którym wyrzeźbiono zmarszczki zgięć palców. Powoli przeciął górną warstwę i boki. Gdy posłyszał znajomy dźwięk pękania czekolady, zabrał się za dół. Zdjął czekoladowy pokrowiec na opuszki i odłożył na stalową tackę obok. Ścisnął palce nieżywej postaci ukrytej w środku.
- Zimne. Czuję bardzo wyraźnie, nawet przez rękawiczkę. Mięśnie zwiotczałe. Na pewno jednak nie umarł na tyle dawno, by ściśnięte mięśnie zanikły. To znaczy…
- … że się nie bronił – dokończył myśl David.
Skinął głową potwierdzająco. Spojrzał przelotnie na paznokieć ofiary.
- Istotnie, mężczyzna. Palce kobiety nie są tak pulchne i gruboskórne. Nie wspominając o starannie wypiłowanych, ale jednak zniszczonych, paznokciach – zrobił krótką pauzę, po której zapytał zniecierpliwiony – Zdejmiesz mu wreszcie odciski palców, czy nie jest ci z tym śpieszno?
David błyskawicznie zreflektował się, przykładając do opuszek zimnego palucha kleisty kawałek plastiku, służący do zabezpieczania tym podobnych drobnostek. Zakleił go i włożył do kieszeni.
- Podaj mi nóż. Lub jakiekolwiek ostrze. Najostrzejsze i najwygodniejsze jakie uda ci się znaleźć.
Przesunął palcami po pokaźnej kolekcji takowych narzędzi na ścianie. Jedno z ostrzy niespodziewanie zacięło go w kciuk. Było dość poręczne. Uznał to za najlepszy znak, że się nadawało. Podał mu nożyk myśliwski z żółto-czarną rękojeścią. Mike chwycił go w dłoń i przeciągnął w linii bocznej tak, by rozdzielić oryginalny sarkofag na pokrywę i misę. Gdy wreszcie mu się to udało, otarł pot z czoła.
- Całe szczęście, raczej nie naruszyłem zwłok. Dobrze, teraz twoja kolej. Pomóż mi przenieść górną część na nosze.
Wykonał polecenie. Gdy rzeźbiony człowiek leżał obok swego, nieżyjącego już, pierwowzoru, dostrzegli niebywałe podobieństwo. Nawet wyrzeźbiona twarz łudząco przypominała tę prawdziwą.
- Ktoś się postarał.
Mike usiadł na stołku, opierając łokcie na udach i przecierając dłonie ścierką. Robił tak często, pomimo istotnego faktu, że zawsze miał włożone silikonowe rękawiczki.
- Sprawca musiał dobrze znać ofiarę. I mieć wiedzę w zakresie cukiernictwa oraz dostęp do skomplikowanego, fachowego sprzętu.
Spojrzał na niego pytająco.
- Bo widzisz, nie było śladów łączeń dwóch części; górnej i dolnej. Pokrywę wykonano jednolicie, w kształt muminka. Szczegóły wyrzeźbiono dłutem. Widać nawet kilka drobin startej czekolady nie strzepanych z dzieła. To dowodzi, że sprawca musiał mieć sprzęt, zdolny do wykonania takiej skorupy według parametrów. Coś jak trumna na miarę. Gdyby zwłoki od razu były w środku, na nich również znajdowałaby się zaschnięta czekolada. Mężczyzna jest jednak sterylnie czysty. A aby wykonać tak mistrzowską imitację ludzkich rysów, nie wystarczą mistrzowskie umiejętności rzeźbiarskie. Trzeba mieć tę twarz wyrytą w pamięci. Doskonale znać każdą zmarszczkę i włosek.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Wiedzieli co to oznacza.
{…}
Zbliżały się do, już piątej z kolei, cukierni w pobliżu parku. Tuż przed wejściem Liza zatrzymała się, stając na drodze Sam i odwróciła się do niej z lekko zatroskaną miną.
- Słuchaj, ja… znam ludzi prowadzących tę cukiernię. Bardzo dobrze. Wiem, że to ty jesteś lepsza w wyciąganiu całej prawdy z świadków, bo jesteś bardziej doświadczona ode mnie, ale…
- Chcesz z nimi porozmawiać? Oczywiście. To, że ich znasz, ułatwi nam sprawę.
Napięcie na jej twarzy zelżało. Samantha zarzuciła ramię na jej bark.
- Nie martw się. Jesteś świetną agentką i nikt w ciebie nie wątpi. A co podobnych sytuacji; stawałam w nich wielokrotnie. I najlepszym wyjściem jest zrobienie wszystkiego po swojemu. Jak zawsze w życiu. Zaprowadzi nas to na drogę, jakiej zasługujemy.
Liza skinęła głową z delikatnym uśmiechem i ruszyły dalej. Weszły do środka, uruchomiając złoty dzwonek zawieszony nad drzwiami. Z zaplecza nie wygramolił się tym razem sympatycznie wyglądający, pulchny człowiek ubrany na biało w strój piekarza, jak w czterech poprzednich lokalach. Był to wysoki, szczupły, ubrany w czarną koszulkę polo, czarne dżinsy i długi, biały, schludny fartuch chłopak. Na oko dwudziestoparoletni. Przystojny. Sam przyjrzała się mu. Gęste blond włosy barwy jasnego miodu związane w kucyk, jeden kosmyk figlarnie spływał na czoło. Wydatne kości policzkowe. Jasna, nieskazitelna cera. Jasne, głęboko osadzone, grafitowe oczy. Kościsty, nie wyglądał na zapalonego smakosza firmowych wyrobów. Mimo to dobrze zbudowany, wyglądał na dość silnego. Cienkie usta, wydatna żuchwa, ładne zęby. Musiał mieć olśniewający uśmiech.
Na ich widok odstawił szklankę, którą przecierał i przewiesił ścierkę przez ramię, nie odrywając oczu od Lizy. Nie wyglądał na zaskoczonego wizytą policji. Zresztą, nie mógł przecież wiedzieć, że przychodzą w tej sprawie. Z wolna wyszedł zza lady i, nim którakolwiek zareagowała, zbliżył się do niej, ujmując jej policzek i głaszcząc go kciukiem. W jego oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Liza była w podobnym stanie.
- Nie wierzę… – uśmiechnął się – Skąd… skąd się tu wzięłaś? Szukałem cię… Szukałem cię już chyba wszędzie.
Roześmiał się krótko. Tak wesoło, jakby w jednej sekundzie spełnił wszystkie marzenia, o jakich śnił przez całe swoje życie.
- Jestem tu służbowo. Porozmawiamy o tym wszystkim za chwilę. Najpierw jednak muszę wykonać obowiązki – zachichotała nerwowo, niczym speszona nastolatka na randce.
- Ma się rozumieć pani… - zerknął na jej odznakę – …pani kryminolog.
Zasalutował. Uśmiechnęła się. Sam odchrząknęła znacząco. Oboje zwrócili na nią spojrzenie.
- Zapewne przychodzicie w sprawie tego morderstwa w parku. Znaleźli tam podobno zwłoki przykryte czekoladą.
- Wie pan coś o tym.
- Jack – podał jej rękę z uśmiechem – Owszem. Tata miał ostatnio klienta, który zaopatrzył się w podejrzanie spory zapas płynnej czekolady najwyższej jakości. Mówiłem mu, by to zgłosił, on jednak powtarzał mi, że nie chce zrzucać winy na nikogo, póki nie ma dostatecznych dowodów. Mam go zawołać?
- Tak, jeśli p… możesz.
Skinął, ponownie obdarzając ją olśniewającym uśmiechem. Odchodząc, ścisnął mocno dłoń Lizy, jakby pragnął zabrać ją wszędzie ze sobą. Gdy zniknął za zapleczem, spojrzała na partnerkę.
- Znacie się aż tak dobrze?
- Tak. Zdecydowanie tak – otarła łzę – Od lat się nie widzieliśmy. Myślałam, że wyjechał na dobre, kiedy nim wróciłam i zastane tu tylko jego ojca. Nie spodziewałam się go tutaj zobaczyć. Gdyby tak było… spędziłabym tu pewnie każdą sekundę wolnego czasu, nie mogąc doczekać się tego spotkania.
Po jej plecach przebiegł dreszcz. W jej głowie pojawiały się tony myśli na sekundę. Gdy Sam położyła dłoń na jej ramieniu w geście wsparcia, otrząsnęła się. Była w pracy. Prywatne sprawy należało zostawić na później.
W tym czasie Jack wrócił w towarzystwie ojca. Posiwiały mężczyzna z wąsami jakby zdjętymi z logo Pringlesów rozpromienił się na jej widok.
- Liza, moja droga, jak się miewa Charles?
Charles był jej ojcem. Właściwie, ojczymem. Biologicznego ojca nigdy nie było przy niej. Gdy miała mniej niż cztery lata, zniknął z powierzchni ziemi. Matka wychowywała ją wraz ze swoim mężem. Monica zmarła w szpitalu po wypadku samochodowym. Kilka lat później jej mąż nieomal dołączył do niej, nie mając już sił na walkę z rakiem płuc. Na szczęście udało się go uratować, a choroba z wolna ustępowała. W sercu Lizy był tylko jeden mężczyzna opatrzony nazwą „tata”. I był to Charles Maddelson, syn bliskiego przyjaciela człowieka, który stał właśnie przed nią.
- Tata miewa się świetnie, dziękuję. Myślę, że dziadek ucieszyłby się, gdyby wstąpił pan do niego na partyjkę brydża. Ale… Nie z tym do pana przychodzę. Chodzi o osobę znalezioną w parku. Potrzebujemy pokwitowania zakupu i danych osobowych klienta, który kupił sporą ilość płynnej czekolady – gdy staruszek chciał jej przerwać, uniosła palec – Rozumiem, że nie chce pan nikogo z góry pogrążać, oskarżać ani oceniać. Ale zginął człowiek, panie Wells. Musimy zebrać wszystkie dowody w sprawie, jakie uda nam się znaleźć. A to jeden z kluczowych. Więc… pomoże nam pan?
Człowiek poskubał wąsa w zastanowieniu. Wkrótce wzruszył ramionami.
- Cóż… Wydaje się, że muszę.
Gdy ruszył swym z lekka kaczkowatym chodem do szafek w kształcie plastrów miodu, znajdujących się za ladą, Liza uśmiechnęła się. W zamyśleniu policzył szufladki od lewej, podkręcając zarost. Wyciągnął jedną z nich, wyjął kilka karteczek i wsunął ją powrotem. Podał jej karteczki.
- Proszę. Masz tu to konkretne zamówienie. Paragon, numer telefonu i numer rejestracyjny jego auta.
- Wow. Cóż za sumienność – Sam z aprobatą pokiwała głową.
- Zaproponowałem mu, by zostawił mi swój numer, a ode mnie wziął wizytówkę, gdyby raz jeszcze chciał skorzystać z mojej pomocy. Zgodził się. Na wszelki wypadek spisałem numery auta, bo miałem przeczucie. Robię tak wobec większości klientów. Tak jest po prostu bezpieczniej. A dzięki kopiom paragonów, łatwiej mi potem rozliczać wszystko w papierach. Gdy się przedawnią, trzymam je w kartonowych pudłach na zapleczu. Nic nie ginie. Nawet najmniejszy, pojedynczy cukierek jest zaksięgowany. Ale.. co do tego klienta… on wydawał się porządnym człowiekiem. Nie podejrzewałbym go o nic takiego.
Skinęły głową. Udał się na zaplecze. Dla Sam jego zdanie mogło nie znaczyć zbyt wiele, ale Liz znała go bardzo dobrze. Miał nosa do ludzi.
Wiedziały już co trzeba. Sam ruszyła do wyjścia. Zmierzyła ją pytającym spojrzeniem. Liza pokręciła głową, stojąc bardzo blisko przystojnego chłopaka.
- Zaraz wracam. Lub później. Musimy porozmawiać.
- Rozumiem. Usprawiedliwię cię jakoś przed Johnem.
Zamknęła za sobą drzwi, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Życzyła młodszej jak najlepiej. W pierwszej chwili nie pomyślała o Davidzie.
{…}
Liza nie wracała do biura, a niemal cały team nalegał na spotkanie. Wszyscy mieli coś nowego w sprawie. Nawet Mike postanowił opuścić swoje ulubione samotnie pełne martwych ciał, by pochwalić się nowymi odkryciami. Dwie godziny przed końcem zmiany Sam dała za wygraną. Liza będzie musiała nadrobić parę spraw. Zwołała spotkanie w tym samym pokoju co zawsze. Wszyscy wydawali się zadowoleni ze swojej pracy.
- Gdzie Liz? – zapytał już u wejścia David.
- Nie przyjdzie. Jej zmiana już się skończyła, a i tak miała bardzo ważną sprawę do załatwienia.
Zasiedli do półokrągłego stołu. Sam, jako że stała już przy ekranie z materiałami w rękach, chciała zacząć. David odezwał się jednak ponownie.
- Może zacznijmy od ofiary. Przybyło sporo wieści o niej. I przynajmniej na tym polu możemy być pewni.
Zgodziła się. Stanął przed ekranem, ujmując w dłoń wskaźnik.
- Więc… ofiara to Benny Thill, czterdziestosiedmioletni właściciel udziałów Kraft Foods. Niekarany, żył w separacji z żoną, Donną Kathrin Thill, mieli dwójkę dzieci; Veronicę i Williama. Veronica mieszka obecnie w Irlandii z mężem, studiuje. Po Willu słuch zaginął. Nadal go szukamy. Ben miał kochankę; lub raczej konkubinę; a z nią siedmioletniego synka oraz dwie trzyletnie córeczki, bliźniaczki. Porzucił rodzinę, gdy kobieta zaszła w pierwszą ciążę. By nie wzbudzać sensacji, podpisali tylko papiery dotyczące separacji, żadnego rozwodu.
- Bogaty oportunista, który porzucił prawdziwą rodzinę dla nowej, ha?
David potwierdził skinieniem.
- Na to wygląda. Zjawimy się u obu pań.
Nie mając nic więcej do powiedzenia, usiadł. Mike wstał, zajmując jego miejsce przy tablicy.
- Mamy do czynienia z dawniejszym morderstwem niż nam się wydawało. Sprawdzając układ pokarmowy w poszukiwaniu śladów melatoniny, odkryłem coś innego. Żołądek był skurczony. U tak dobrze odżywionego faceta to dość dziwne. Zwłaszcza, że choć znacznie skurczony, zdrowy i dobrze funkcjonujący. To chyba początki diety, kto wie. Na pewno jednak nie umarł z powodu niedożywienia. Kolejna sprawa to to, że co delikatniejsze organy były silnie schłodzone. Ciało również nie było zimne wyłącznie przez brak przepływu krwi. Zwłoki musiały być przechowywane w zamrażarce. Sporej, z pewnością nie jednej ze starszych modeli. Zimniejszy był wewnątrz, na skórze nie znalazłem żadnych śladów zetknięcia się ciała z bryłami lodu ani cieczą. Zamrażarka musiała mieć regulację temperatury. Gabaryty ofiary również podpowiadają nam, by nie szukać zbyt małej. Skóra na brzuchu i pośladkach jest miejscami jaśniejsza, co oznacza, że coś ją naciskało. Myślę, że to właśnie ścianki zamrażarki. Rozmiarem powinna być więc zbliżona do jednoosobowego łóżka.
John kiwał głową ze zrozumieniem.
- To sporo przydatnych informacji. Coś jeszcze?
- Jak najbardziej! Toksykologia przysłała mi wyniki. We krwi znaleziono sporą ilość alkoholu.
- Więc… był podpity, gdy umierał?
- I to dokumentnie. Pozwolę sobie na potoczne określenie, mówiąc, że był nawalony w trzy dupy. To wyjaśnia otępienie i rozluźnienie, w jakim znajdowały się ciało i umysł. Mógł nawet nie zauważyć, że ktoś go zabił.
Wszystko pięknie. Jedna tylko sprawa wciąż nie dawała im spokoju.
- Co było przyczyną śmierci?
- Nie jestem pewien, ale wszystko stawia na to, że wyziębienie organizmu. Pod paznokciami nie zauważyłem niczego, co świadczyłoby o walce. Facet był zdrowy jak rydz, choć otyły. Alkoholu nie było wystarczająco, by zabić tak skutecznie. Gdy włożono go do chłodziarki, musiał jeszcze żyć. Po przebudzeniu nic by nie wskórał, tego typu sprzęty otwierają się wyłącznie od środka, a tam mają gładkie ściany, tłumiące krzyki i drapanie. Mógł też wcale się nie obudzić. To wyjaśniałoby zupełny brak adrenaliny we krwi. Gdyby bał się śmierci, toksykolodzy by o tym wiedzieli.
Już miał wrócić na miejsce, gdy John zadał przytomne pytanie.
- Jak wsadzono go do skorupy?
- Elementy zrobiono oddzielnie. Elementów było pięć. Od pasa w dół jest całość, do tego korpus, dwie ręce i głowa. Wszystkie zatarcia i dopasowania zakryto dodatkową, świeżą czekoladą. Odkryłem to przez przypadek, gdy przyglądałem się ciut bliżej ciału i skorupie. To w tych miejscach ofiarę pokrywały drobne opiłki.
Kończąc swój wywód, usiadł przy stole. Więcej informacji o ofierze chyba już nie potrzebowali. Tom uprzedził Samanthę i zaczął przedstawiać, czego sam się dowiedział.
- Zbadałem czekoladę, którą mi dostarczyliście. Znalazłem w niej wszystko, czego można by się spodziewać. Nie jestem jednak pewien, czy opiłki żelaza należą do rodzinnej receptury – spojrzał na wszystkich spod oka – Nie mają jednak żadnego sensu ani przydatnego zastosowania. Miały tylko sprawić, by człowiek był cięższy. Utrudnić naszą pracę i transport zwłok do laboratorium.
Zrobił pauzę, czekając na pytania dotyczące tej kwestii. Nikt się jednak nie odezwał, ciągnął więc dalej.
- Natomiast materiał znaleziony w krzakach to dżins. Wysokiej jakości. Prócz tego dość zwyczajny, ciemnogranatowy. Najprawdopodobniej pochodzi ze spodni sprawcy lub innej osoby w pobliżu, uciekającej z miejsca zdarzenia. Nie znalazłem żadnego materiału genetycznego. Ani kropli wsiąkniętego potu, włosa, odcisku palca, naskórka. Nic. Jestem jednak pewien, że krzak zranił nogę właściciela tych spodni, mniej więcej w połowie łydki. Skoro kolce naruszyły tak solidne spodnie, ciało nie było dlań żadną przeszkodą. Z braku śladów myślę jednak, że rana jest raczej płytkim zadrapaniem niż czymś więcej. Bo gdyby uciekinier po sobie posprzątał, nie zostawiłby dżinsu.
Gdy usiadł, początkowo nikt nie ruszył do tablicy. Wszyscy spojrzeli na Sam wyczekująco. Z lekkim poirytowaniem wstała i przegrzebała przygotowane przez siebie papiery.
- Znaleźliśmy człowieka, który w cukierni w pobliżu parku zakupił przeszło 300 litrów płynnej czekolady świetnej jakości. Otrzymałyśmy z Lizą jego numer telefonu, dane osobowe i numery rejestracyjne auta, jakim się poruszał. Kłopot tkwi jednak w tym, że ów człowiek nie istnieje.
- Co? Jak to?
- Tak to. Jest rzeźbiarzem, ludzie z tej części Londynu przyznają, że znają go. Nikt jednak nie utrzymywał z nim bliższych kontaktów. A w rejestrze nigdy nie istniał taki człowiek. Jedyny o takim imieniu i nazwisku był kowalem i zmarł lata temu. Numer telefonu jest fałszywy. A auto pochodzi z wypożyczalni. Rzecz jasna, sprawdzałam, kto i kiedy je wypożyczał. Kłopot w tym, że otrzymałam identyczne dane osobowe i numer telefonu. Ten człowiek miał wyraźnie miejscową fałszywą tożsamość.
- Ale…
- Szsz! Daj mi skończyć! Okazało się jednak, że nie tak fałszywą, jak by się zdawało. Był świadkiem koronnym w Gwatemali. Stąd fałszywa tożsamość. Na szczęście, sąd był przychylny i uchylił rąbka tajemnicy, wyłącznie ze względów zawodowego zaufania. Mówi wam coś nazwisko William Thill?
- Syn ofiary.
Pokiwała głową, z triumfalnym uśmiechem.
- Tak. Pierworodny syn, któremu raczej nie w smak było, że prócz porzucenia rodziny, jego ojciec wydziedziczył ich ze spadku w razie śmierci. Dowiedziałam się, że ostatnio gdy go widziano, wybuchła między nimi ogromna kłótnia. Ojciec po niej wpisał syna z powrotem jako wykonawcę jego ostatniej woli. Żonę i pierworodną córkę również. Nie wiemy jednak, czy Will i reszta wiedzieli o tym. Ponoć nie utrzymywali zbyt ciepłych relacji.
Gdy dała im do zrozumienia, że skończyła, John wstał.
- Ja nie dowiedziałem się zbyt wiele, Sandy nie usłyszał nic o podobnych zdarzeniach w ostatnim czasie. Świetnie sobie poradziliście. Mamy już głównego podejrzanego i jako takie pojęcie o sprawie. Najważniejsze jednak przed nami. Sam, ty i Liza pojedziecie jutro do domu Thillów. Wcześniej jednak odwiedzicie z Davidem dom konkubiny ofiary. Gdybyście dowiedziały się czegokolwiek o miejscu przebywania podejrzanego, zadzwońcie do Davida i we trójkę udajcie się od razu na miejsce. Nie mamy chwili do stracenia, kto wie, czy się nie przemieszcza. Oby obie kobiety zgodziły się na przeszukanie domów, bo nie powinniśmy tracić czasu na zdobywanie nakazów.
Wszyscy w skupieniu ruszyli do szatni. Nawet w domach wciąż rozmyślali nad możliwym niepowodzeniem sprawy.
{…}
Tym razem nikogo o nic nie pytał. Gdy tylko zauważył, że w biurze nie ma Lizy, wsiadł w samochód i ruszył do jej domu. Kupił kawę, ciastko i bukiet jej ulubionych kwiatów. Pewny siebie i tego, co do niej czuje, stanął pod drzwiami. Całą noc nad tym rozmyślał. Był w niej straceńczo zakochany. Chciał jej to okazać. Ale nie raz. Tysiąc razy. Każdego dnia.
Schylił się, szukając klucza pod wycieraczką. Nie znalazł go tam jednak. Usłyszał też szczęk talerzy w kuchni. Wcisnął guzik dzwonka, zapukał dwa razy i czekał z promiennym uśmiechem. Drzwi otworzyła mu rozczochrana Liz, wyglądająca nieprzyzwoicie seksownie w o dwa rozmiary za dużej, męskiej bluzie. Dodajmy, że to chyba jedyne, co miała na sobie.
Na jego widok zamarła, z mieszaniną speszenia i zaskoczenia na twarzy.
- David? Co ty tu robisz?
- Pomyślałem, że mógłbym tak jak wczoraj odwieźć cię do pracy. Na wszelki wypadek zabrałem dla ciebie śniadanie.
Podał jej kartonową tackę z kawą i torebką pączków. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wtedy za jej placami stanął przystojny blondyn w samych slipkach.
- Dzień dobry. O co chodzi?
- Jack, to David, mój kolega z pracy. David, to Jack, mój…
- Chłopak – dokończył blondyn z przyjacielskim uśmiechem podając dłoń nowopoznanemu.
Najtrudniejsze do zniesienia było chyba to, że był to zupełnie szczery i niewinny grymas.
- Miło mi poznać. Rozumiem, że potrzebowałabyś trchę czasu na przygotowanie się, a nie chcę wam przeszkadzać. Tak więc może lepiej już pójdę.
- Nie, David, czekaj, wejdź…
- Nie, nie – zaprzeczył ruchem dłoni – Lecę. Och, to dla ciebie.
Podał jej wiecheć. Powąchała magnolie.
- David!... Dziękuję.
Machnął ręką, siląc się na uśmiech.
- E, to drobiazg!
Gdy wsiadł do auta, poczuł się jak najbardziej żałosny facet na ziemi.
Liza zamknęła za sobą drzwi, tuląc do piersi kwiaty. Jack przejął od niej kartonowa tackę.
- Miły facet, nie ma co. Świetnie, że z nim pracujesz. Ktoś będzie miał na ciebie oko, kiedy mnie nie będzie – pocałował ją w czoło i ruszył do kuchni.
Liza, wciąż opierając się plecami o drzwi i z nosem między kwiatami, wyszeptała, zaciskając powieki:
- Tak. Miły facet. Ma na mnie oko.
{…}
- Sam! Tutaj! – zamachał, wychylając się przez szybę.
Przemierzyła parking agencji i wsiadła do auta.
- Hej. Wyglądasz na przybitego.
- Źle spałem. To tyle. Męczy mnie ta sprawa.
Sam podejrzewała, jaka sprawa go męczy. Postanowiła jednak zachować to dla siebie. David, w trakcie jazdy, niby przypadkiem zagadnął:
- Sam, znałaś wcześniej chłopaka Lizy?
Starała się być nonszalancka w tym temacie równie mocno co on. Jej jednak o wiele lepiej to wychodziło.
- Jacka? Tak, spotkałam go wczoraj. Okazało się, że oboje wrócili do miasta. Przez wyjazd Lizy musieli się rozstać, a nim wróciła, on zniknął. Przynajmniej tak to zrozumiałam. A kiedy się poznaliście?
- Niedawno – zbył ten temat krótko – Wydaje się świetnym facetem, co?
- Jak najbardziej – przyznała spokojnie, po czym odwróciła wzrok ku niemu – Zupełnie jak ty.
Odruchowo uśmiechnął się.
- Dziękuję.
Po chwili dojechali na miejsce. Piętrowy dom z bali. Zaparkowali na podjeździe. Gdy tylko tak się stało, próg przekroczyła wychudzona, rudowłosa kobieta z rozmazanym od płaczu makijażem i z psem rasy york na rękach.
- Państwo pewnie w sprawie Benny’ego? – skinęli w odpowiedzi głowami – Zapraszam.
Machnęła na nich ręką, ruszając w stronę domu. Gdy zasiedli w salonie, demonstracyjnie otarła policzki i przesyconym fałszywym smutkiem głosem zapytała:
- A więc co chcieliby państwo wiedzieć?
- Proszę nie udawać. Nie podejrzewamy pani o nic konkretnego. To tylko rutynowa kontrola rodziny zmarłego. A następnym razem niech pani pamięta, że łzy płyną w dół, nie rozmazałyby więc pani cienia do powiek.
Wyraz jej twarzy diametralnie się zmienił. Spoważniała, a chusteczką wytarła sztuczne łzy i specjalnie rozmazany makijaż. Odstawiła psa na podłogę, chwyciła papierosa i przysunęła do siebie popielniczkę.
- Nie chciałam sprawiać wrażenie oziębłej suki, która ma gdzieś śmierć ojca swoich dzieci. Może nią jestem. Prawda jest taka, że ten palant nie potrafił zupełnie uwolnić się od starej rodzinki. Wpisał ich do testamentu! Sporo się przez to między nami popsuło. Chciałam go mieć dla siebie. Ale dosyć o mnie. Czego tu szukacie?
- Chcemy się tylko rozejrzeć. Najpierw tylko zadamy kilka pytań.
- Walcie śmiało – mruknęła, opierając się wygodnie o fotel i wydmuchując chmurę dymu.
- Czy po dokonaniu zmian w testamencie pan Thill kontaktował się z żoną i dziećmi?
- Z naszymi jak najbardziej. Z tamtymi nie. Z Donną też nie. Zabroniłam mu, grożąc, że wyjadę i więcej mnie nie zobaczy. Byłam już wystarczająco wściekła i zazdrosna. A on siedział pod moim pantoflem, bądźmy szczerzy.
- Rozumiem. A czy pani kontaktowała się z nimi?
- Od ostatnich świąt nie. Miałam dość tej starej raszpli na wieki.
- Znała pani jego syna, Williama?
- Willa? Tak. Poryty dzieciak. Samotnik. Miał gdzieś ojca. Czasem dzwonił po kasę. Gdy raz zapytano go przy obiedzie, czy kocha ojca, uznał, że go nie ma, a Benny’ego oddał mnie i moim dzieciom. Choć on użył mniej miłego uszom określenia.
- Uważa pani, że mógłby zabić ojca?
- On? Nie. Dobry był z niego dzieciak. Za dobry. Dziwne, że taki wytrwał w tej rodzinie. Silny, porządny, ambitny i zbuntowany. Żył własnym życiem. Ojca, owszem, nienawidził. Był też dziwny. Ale do tego stopnia? Nie sądzę.
Sam wstała.
- To chyba tyle. Możemy się rozejrzeć?
- Oczywiście. Zawołać pokojówkę, by oprowadziła was po domu?
- Nie, poradzimy sobie.
Gdy odeszli na tyle daleko, by nie mogła już ich usłyszeć, Sam mruknęła do Davida:
- Nie jest zbyt wspaniałą kobietą, ale chyba nie ma nic do ukrycia.
Był tego samego zdania. Przeczesali dosłownie każdy ważny kąt w domu. Jedyne, co udało im się znaleźć, to schowek w dnie szafy, magazynujący butelki whisky oraz proporczyk baru schowany w szafce nocnej mężczyzny.
- Chyba wymykał się czasem spod buta ukochanej, by poczuć smak wolności.
{…}
Sam i Liza podjechały pod posiadłość państwa Thill. Była o wiele okazalsza, choć mniejsza od domku z bali. W drodze do niej ucięły sobie małą pogawędkę.
- Wydajesz się czymś zmartwiona.
- Mało spałam tej nocy.
„Nie ty jedna” pomyślała Sam.
- Jak tam sprawy między tobą i Jackiem?
Dziewczyna rozpromieniła się nieco.
- Bardzo dobrze. Planujemy, by wprowadził się do mnie na stałe.
- Tak szybko?
Liza ścisnęła wargi.
- Wierz mi, wcale nie tak szybko.
- Hmmm? – mruknęła pytająco.
- Nic, nic – odparła, zmieniając bieg.
Stojąc już na ganku, zapukały mocno do drzwi. Gdy po drugim zawołaniu nie otrzymały odpowiedzi, weszły do środka. W salonie zastały Donnę rozmawiającą przez telefon.
- Taaak?! A więc odpierwiastkuj się ode mnie, ty ilorazie nieparzysty, bo jak cię przelogarytmuję, to ci zbiór zębów wyjdzie poza nawias!
Po tych słowach z impetem trzasnęła słuchawką. Odwróciła się do nich powoli, wygładzając spódnicę.
- Przepraszam. Adwokat mojego męża. W czym kłopot?
- Chodzi właśnie o pani męża. Znaleźliśmy go martwego w parku, w wyrzeźbionej skorupie z czekolady.
Przekrzywiła głowę nieznacznie, demonstrując swoje zdziwienie. Tak naprawdę usiłowała starannie ukryć pod tym pozorem lęk, jaki w niej wezbrał.
- Słyszałam, że umarł. Ale nie, że tak. Proszę, proszę siadać. Może coś do picia?
- Nie, nie, dziękujemy. Mamy do pani kilka pytań.
- Oczywiście. Proszę śmiało.
- Kiedy ostatni raz widziała pani męża?
- Około miesiąca temu. Pokłócili się z moim synem o oślizgły testament Bena. Wkurzony wybiegł i wrócił do siebie. Tyle go widziałam.
- A czy wiedzieli państwo, że tuż po tym spotkaniu Ben zapisał was jako głównych wykonawców jego testamentu?
Otworzyła oczy szeroko.
- To… Ja… Nie mieliśmy o tym pojęcia…
Sam i David skinęli głowami zgodnie.
- Tak też myśleliśmy. A pani syn? Jak zareagował na tę rozmowę?
Zarzuciła włosy do tyłu, ze zmieszaniem na twarzy.
- Wyjechał. Wpadał co parę dni na noc lub na parę godzin za dnia. Wydawał się czymś przejęty i zestresowany.
- Pani córka była jakkolwiek zamieszana w rodzinne spory?
- Nie. Od lat mieszka w Irlandii.
- Kiedy ostatnio widziała pani syna?
- Kilka dni temu. Czemu państwo pytają?
- Wie pani, gdzie syn może się znajdować?
- Nie, nie mam pojęcia. O co wam chodzi?!
Wstała, targając dłońmi włosy i zakładając je na karku. Wydawała się panicznie przerażona.
- Już od dłuższego czasu podejrzewamy, że to pani syn jest winien zabójstwu. Musimy go odnaleźć. Jeśli jest niewinny, nie ma się czego bać.
- Nie! On by nigdy… Nie!
- Proszę pani, rozumiemy pani reakcję, ale…
- Wynoście się stąd! Wynoście!
Wstali, nie do końca przekonani, co powinni zrobić.
- Chcielibyśmy się jeszcze rozejrzeć po domu.
- Musicie koniecznie dziś? – uspokoiła się nieco.
- Tak. Bardzo by nam na tym zależało.
- Dobrze… Ale zaraz potem stąd wyjdziecie!
- Jak pani sobie życzy.
Weszły po schodach. Tuż za ścianą Liza zaczaiła się i po chwili wyjrzała, obserwując, co robi pani domu. Zmartwiona wyglądała na starszą i bardziej zmęczoną. Wyciągnęła rękę ku słuchawce telefonu, drugą gładząc kark. Tuż nad telefonem, zatrzymała dłoń z wahaniem. W zastanowieniu ścisnęła powieki. Kręcąc głową, opuściła rękę. Wtedy Liza po cichu odeszła w ślad za Sam. Gdy natrafiły na pokój, którego białe drzwi pokryto czarną, odpryskującą farbą i wyskrobano na nich napis BRAT (z ang. bachor), sięgnęły po klamkę. To musiał być pokój Williama.
W środku było duszno i ciemno. Liza odsłoniła okna, rozsuwając czarne, ciężkie zasłony z czerwoną podszewką. W pokoju panował niesłychany rozgardiasz. Papiery, ubrania, notatki, zdjęcia, rysunki i bibeloty walały się dosłownie wszędzie. Pajęczyny. Tony kurzu i śmieci. Łóżko również pokrywała gruba warstewka brudu. Na pewno nikt nie zaglądał tu od wielu lat.
Spojrzały na tarczę do rzutek. Było do niej przybite wielokrotnie przekłute zdjęcie jakiegoś dzieciaka. Liza zajrzała pod łóżko. Wyjęła stamtąd plik zdjęć. Przekładała je w rękach, analizując. Na widok ostatniego zaparło jej dech.
- Sam… musisz to zobaczyć…
- Co? – pochyliła się nad jej ramieniem.
Portret uśmiechniętego Bena Thilla. A na nim krew. Tworzyła napis.
ZABIJĘ CIĘ, SUKINSYNU.
{…}
Następnego dnia wróciły do agencji, chcąc przekazać, co wiedzą. Tom zbadał krew ze zdjęcia. DNA zgodne z krwią ofiary. Musiała należeć do członka jego rodziny, spokrewnionego z nim bardzo silnie. Syn był najpewniejszą opcją.
W biurze panował kocioł. Ich team biegał, skakał, tańczył, śpiewał. Istny cyrk. Wreszcie powód tego rozgardiaszu wyszedł na jaw. Znaleźli kryjówkę Williama Thilla. Ale to nie wszystko. Sąsiedzi Donny twierdzili, że wcześniej, w środku nocy, pojawił się w jej domu. Słyszeli hałasy. Około pół godziny później zapakował coś dużego do bagażnika i odjechał.
Ruszyli do aut. Szwadron rządowych i policyjnych samochodów zjechał w dół głównej ulicy.
{…}
Wpadli do motelu dla przejezdnych. Auto, jakie opisywali sąsiedzi Donny, wciąż stało na parkingu. Agenci z wyciągniętymi pistoletami nie czekali na żaden sygnał. Wpadli z zaskoczenia do jednego z pokoi. Podziałało. Przez ułamek sekundy odrętwiały mężczyzna nie wykonał żadnego ruchu. Dzięki temu i własnej gotowości, błyskawicznie go pojmali. Sam, z aparatem w dłoni, podniosła karteczkę leżącą obok zwłok Donny Thill, uwięzionej w szklanej gablocie imitującej jej ciało. Miała siną szyję. Uduszenie.
- Nie było tak łatwo jak z ojcem, co?
Nie odpowiedział. Przeczytała napis na karteczce. „Myślałem, że jesteś po mojej stronie”.
- Tego nie musimy chyba już badać, co? To ty.
Uśmiechnął się diabolicznie i triumfalnie. Był szalony. Jego oczy skrzyły się niebezpiecznie. Dumny ze swych czynów.
- Pokazałeś im wszystkim. Szkoda. Skazaniec nie wykona podziału spadku, jaki zostawił mu ojciec. Twoja siostra nie była nim zainteresowana, matka nie żyje. Tylko tobie pozostała fortuna. Ale że wybrałeś złą ścieżkę… Wydaje się, że druga rodzina ze wszystkim będzie musiała uporać się sama.
Zaskoczony mężczyzna zaczął się szamotać. Na to było już jednak za późno.
Zmęczona Liza ruszyła do wyjścia.
- Ta sprawa była strasznie długa, co? – westchnął David.
Zgodziła się skinieniem głowy.
- Liz, chciałbym ci coś powiedzieć. Albo lepiej…
Przytulił ją. Była zaskoczona.
- Szczęścia z Jackiem. Tego ci życzę. Jak cię skrzywdzi, wiesz gdzie szukać uzbrojonych kumpli – puścił do niej oko.
Tak. Tak to miało wyglądać. Zakończona sprawa w pracy, w życiu prywatnym rozwiązane problemy. Tak wyglądał w jej mniemaniu happy end.
Do pełni szczęścia brakowało jej tylko ciepłego łóżka, w którym mogłaby odespać zmęczenie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz